Quantcast
Channel: Podróże z psem
Viewing all 79 articles
Browse latest View live

Nasze podróże: DOG ORIENT CZYLI EKSTREMALNY SPACER Z PSEM

$
0
0
Ja z Flicką i Paulina z Pajką (fot. dogorient.pl)

Dog Orient to specyficzny rodzaj aktywności z psem. Bo nie dość, że trzeba pokonać określony dystans, to jednocześnie jest to bieg (lub marsz - jak kto woli) na orientację.

Tegoroczny sezon Dog Orient zaczął się 19 stycznia w Szczepocicach Rządowych pod Radomskiem. My - razem z Pauliną i Pajką, z którymi razem trenujemy - dojechałyśmy na miejsce dzień wcześniej. No dobrze, przyznam się... Pierwszy test z poruszania się według mapy oblałyśmy gubiąc się już przy wyjeździe z Warszawy, a potem nie mogąc znaleźć właściwego zjazdu do Szczepocic (ale to uparcie będę zrzucać na złe oznakowanie na drodze).

Ten rok postanowiłyśmy rozpocząć ambitnie i porzucić dystans hobby, na którym startowałyśmy w ubiegłym roku. Dla mnie zawsze najgorszy jest moment na 15 minut przed startem, kiedy wreszcie dostajemy mapy. W panice uznaję, że trasa jest potwornie trudna i nic nie rozumiem z plątaniny ścieżek, oznaczeń (na mapie zaznaczone są tylko punkty, które trzeba zaliczyć, a jak się do nich dotrze - to już sprawa zawodnika).

Potem już idzie łatwiej - staramy się liczyć mijane ścieżki, zwracać uwagę na punkty charakterystyczne (kapliczki, skrzyżowania, domy). Tym razem dodatkowym elementem był śnieg i ślady na nim. Na początku się z tego cieszyłam - ostatecznie jednak ślady w śniegu okazały się bardzo, bardzo zgubne...
Mapa Dog Orient w Szczepocicach Rządowych. Miejscowi niech nie przecierają oczu ze zdziwienia - Góra Perchalukowa, Dolina Perunowa, Szlak Kraksy, Naciążkowizna i Bartkowizna Sobkowa to taki mały żarcik organizatorów. Każda z tych nazw wiąże się z nazwiskiem jakiegoś uczestnika lub imieniem jego psa.
Pierwszy raz zgubiłyśmy się szukając punktu czwartego. Nie tylko my zresztą. Ale punkt został w miarę szybko odnaleziony i mogłyśmy ruszyć dalej. Gdyby nie Flicka, która dosłownie była w swoim żywiole i kiedy ja opadałam z sił, ona pięknie ciągnęła - marnie by to wszystko wyglądało. Leśne ścieżki zaśnieżone i momentami "wertepiaste" dały nam nieźle w kość. Zaliczając kolejne punkty, dotarłyśmy do czternastki. Szczęśliwe, że w sumie tak pięknie nam się to udało. Radość była jednak mocno, mocno przedwczesna... Biegnąc przez Szczepocice usłyszałyśmy za sobą wołanie innych zawodników: "Tu chyba trzeba było skręcić!". Skręt za domem i wydeptana ścieżka. Ślady ludzkie i psie... Dużo tych śladów. Znaczy: wszyscy biegli własnie tędy. No i my też po tych śladach, coraz głębiej w las, w coraz większe haszcze. Wiedziałyśmy już, że dobrze nie jest - bo trasa, choć czasem skomplikowana, nigdy nie prowadzi przez takie krzaki i bezdroża... Po mniej więcej dwudziestu minutach przedzierania się po śladach poprzedników postanowiłyśmy wrócić do głównej drogi i "po Bożemu" dotrzeć do punktu piętnastego. W efekcie na metę dotarłyśmy już o zmroku. I jak wyliczyłyśmy - zrobiłyśmy grubo ponad 30 km.

Mimo feralnego zagubienia stanęłyśmy obie na podium. Daleko, daleko za zwyciężczynią Marzką Janerką-Moroń, no ale... :)
Okazało się też, że część osób - błądząc po lesie zrezygnowała już z szukania piętnastki. Tym bardziej byłyśmy zadowolone, że zaliczyłyśmy wszystkie punkty.

Psy, w przeciwieństwie do nas, bardzo szybko zregenerowały siły i wieczorem miały jeszcze ochotę na zabawę.

Chihuahua też potrafi,
czyli dzielny Żubr na trasie (fot. dogorient.pl)
Teraz najważniejsze, bo wiem, że tych, którzy biegania nie lubią, pewnie skutecznie zniechęciłam swoją opowieścią do udziału w Dog Orient. Większość osób, które startują - NIE BIEGNĄ, a maszerują, spacerują, idą. Startują z psami małymi, dużymi, szybkimi i powolnymi. Trasa hobby mini - czyli 10 km jest idealna dla tych wszystkich, którzy chcą po prostu zrobić sobie fajny spacer z psem. W Szczepocicach najszybsi pokonali tę trasę w niespełna 2,5 godziny, ostatnim zajęło to prawie 3,5 godziny.

Na zachętę jeszcze powiem, że każdy dostaje pakiet startowy z gadżetami od sponsorów, dla najlepszych są nagrody, a wszyscy i tak na koniec biorą udział  w losowaniu dodatkowych nagród.

Ja przy okazji polecam na psiarskie wypady ośrodek Dolina Warty, w którym spałyśmy i w którym jednocześnie mieściła się baza zawodów. Urokliwe miejsce, wspaniałe tereny spacerowe wokół. No i - co najważniejsze - ośrodek jest przyjazny psom.

Kolejny Dog Orient odbędzie się 16 lutego w Łodzi, w Lesie Łagiewnickim. Do zobaczenia na trasie :)

Wszelkie szczegóły znajdują się TU.

>>>ZOBACZ TAKŻE:
Rzecz o sprzęcie do biegania z psem.
Psi przewodnik po Łodzi.

OGŁOSZENIE






AKTUALNOŚCI: Zaginiony pies biega po Warszawie, nikt nie potrafi go złapać

$
0
0
Zdjęcie Basi zamieszone na ogłoszeniowym serwisie tablica.pl
W piątek 22 lutego Facebook obiegło zdjęcie leżącej na chodniku suki husky. Pies od ponad miesiąca błąka się po Warszawie. Jest wystraszony, prawdopodobnie ranny i nikt nie potrafi go schwytać. Nawet... wyspecjalizowany w łapaniu zwierząt Eko Patrol stołecznej Straży Miejskiej. Właściciel ma nadzieję, że suka trafi w końcu w bezpieczne miejsce, z którego będzie mógł ją odebrać.

Basia, bo tak ma imię zaginiona suka, razem ze swoim właścicielem mieszka w Opolu. W styczniu byli w Warszawie. Suka uciekła podczas spaceru. Był 12 stycznia. Słuch o niej zaginął. 

O Basi (choć wtedy jeszcze nie wiadomo było jak ma na imię) w psiarskim (i nie tylko) środowisku warszawskim głośno zrobiło się w ubiegłym tygodniu. Zaczęło się od Pragi. Suka pojawiła 21 lutego się na ul. Międzynarodowej. Kobieta, która próbowała jej pomóc, napisała na Facebooku: "Po południu znalazłam rannego psa (zakrwawiona łapa) pod domem. Chowa się w krzakach. Husky. Sunia. Potrzebuje pomocy. Nie jest agresywna ale gdy się do niej podejdzie, ucieka:( Weterynarz kazał dzwonić po Eko Patrol. Przyjechali. Nie będę opisywała przebiegu rozmowy. Zostałam ja ze smyczą w ręku (prezent od patrolu) oraz sunia dalej na ulicy (uciekła na ich widok)...Jak ją złapię to przyjadą...zabrać ją do schroniska. Wieczorem znowu dostrzegłam ją w krzakach przy moim bloku. Znowu przyniosłam jeść i pić. I nie wiem gdzie szukać dla niej pomocy?Do kogo dzwonić?Dobrzy ludzie!"

Kolejny dzień. Suka po południu pojawiła się przy Marszałkowskiej. Ludzie, którzy próbowali ją złapać zdołali jedynie zrobić zdjęcie, które potem obiegło sieć. Zdjęcie zamieścili na portalu ogłoszeniowym tablica.pl. z informacją: "za domami centrum przy ul.Marszałkowskiej widziano pieska lub suczke (nie udalo sie sprawdzic płci) w typie husky, ma zraniona przednia prawa łapke, jest bardzo wystraszony/a, nie daje do siebie podejsc. Kolega szedl za nim aż w okolice placu starynkiewicza, probowalismy dac mu jesc i zlapac, ale wtedy uciekl z powrotem w okolice dworca centralnego, niestety pies zniknal z naszych oczu :( 
Jest bardzo spłoszony, a kreci sie przy najbardziej ruchliwych ulicach :((". Również tego dnia informowano strażników miejskich o biegającym po Centrum psie. 

Jak to możliwe, że funkcjonariusze Eko Patrolu, czyli Referatu ds. Ekologicznych działającego w strukturze straży miejskiej, nie dali rady złapać przestraszonego psa? 
"My nie bawimy się w podchody. Jeśli nie udaje się złapać psa, nikt go nie goni. W takiej sytuacji strażnicy odstępują od interwencji" - mówi Podróżom z psem Jolanta Borysewicz ze straży miejskiej. 
Na stronie internetowej straży możemy przeczytać: "W trakcie wykonywania codziennych zadań funkcjonariusze z Referatu ds. Ekologicznych wykorzystują specjalistyczny sprzęt służący do odławiania i transportowania zwierząt."

Piotr Mostowski, kierownik zespołu Eko tłumaczy: " Mamy chwytaki, siatki, specjalistyczny sprzęt do transportu  W sytuacji, kiedy pies stwarza zagrożenie dla otoczenia, bo na przykład jest agresywny, a my nie możemy go schwytać, wzywamy dyżurnego weterynarza ze schroniska na Paluchu. Nie zawsze jest to jednak możliwe. My sami nie jesteśmy służbą weterynaryjną. Nie możemy na przykład zaaplikować takiemu psu żadnych środków farmakologicznych" - mówi Mostowski. On sam ma też wątpliwości co do tego, czy błąkająca się suka rzeczywiście jest ranna. "Gdyby tak było, czy rzeczywiście byłaby w stanie znaleźć się następnego dnia dwie dzielnice dalej?" - pyta. 

Tylko w ubiegłym roku patrol Eko interweniował 13 580 razy, wyłapano w sumie 7832 zwierzęta. "Te liczby pokazują, że mamy mnóstwo pracy. Proszę mi wierzyć, staramy się pomóc każdemu zwierzęciu, ale nie zawsze jest to możliwe. Musimy brać pod uwagę każdy scenariusz, także taki, że jeśli będziemy robić obławę na wystraszonego psa, może się to skończyć tragedią, bo zwierzę wybiegnie na ulicę" - mówi Piotr Mostowski.

22 lutego zdjęcie suki pojawiło się na Facebooku - było podejrzenie, że to zaginiona w sierpniu na warszawskim Mokotowie Korba. W ciągu niespełna trzech dni udostępniło je ponad 6 tysięcy osób. Zdjęcie dotarło do właścicieli, którzy rozpoznali swoją Basię.

Łukasz, właściciel psa, natychmiast przyjechał do Warszawy. "Szukałem jej przez cały weekend. Chodziliśmy po miejscach, gdzie była widziana, wołaliśmy. Bez skutku. W poniedziałek musiałem wrócić do Opola.  - mówi. 

Basi, jak mówi Łukasz, zdarzały się już ucieczki. "To mądry pies" - mówi. "W Opolu nauczyła się nawet rozpoznawać samochód straży miejskiej, i kiedy ktoś dzwonił, bo leżała sobie na jakimś trawniku, potrafiła schować się za budynek i czekać aż odjadą" - opowiada. 

Łukasz nie chce, żeby podawać jego numer. "Basia jest zaczipowana. Wierzę, że sobie poradzi. Ja nie jestem w stanie przejeżdżać na każde wezwanie, że pies był gdzieś widziany, bo nim ja tam dotrę, to jej już nie będzie, a każdy telefon, że była gdzieś tam widziana rozdziera mi serce. Przyjadę, jak trafi do schroniska, albo komuś jakimś cudem uda się ją złapać na smycz"

"Zwierzęce" interwencje należy zgłaszać na numer warszawskiej straży miejskiej: 986. Każdy Eko Patrol ma przy sobie czytnik czipów.


>>>ZOBACZ TAKŻE:

OGŁOSZENIE

Nasze podróże: DOG ORIENT PO RAZ DRUGI CZYLI JAK WYMĘCZYŁAM SWOJEGO PSA

$
0
0
Pomieszanie z poplątaniem na starcie (fot. A. Baczyńska-Kopeć)
Myślicie, że psa takiego jak husky, nie da się zmęczyć? No to opowiem Wam, jak tego dokonałam i potem w ramach rekompensaty zrobiłam Flice porządny, psi masaż...

Zawody, które odbyły się 16 lutego w łódzkim Lesie Łagiewnickim były drugimi z tegorocznego cyklu Dog Orient. Dla nas jednocześnie drugimi, podczas których startowałyśmy w klasie SPORT - czyli na 25 km. Oczywiście tak jak zawsze, na zawody wybrałyśmy się w zespole: ja z Flicką oraz Paulina z Pajką.

Po perypetiach związanych z dojazdem na poprzednie imprezy i naszym talentem do gubienia się, tym razem dojazd do Łodzi wydawał się dziecinnie prosty - byle dojechać do autostrady, a potem w odpowiednim momencie zjechać. Wyposażone w wydrukowane mapki z dojazdem do miejsca startu tym razem trafiłyśmy bezbłędnie. Ponieważ Łódź jest blisko Warszawy, tym razem zrezygnowałyśmy z noclegu. Trochę jednak przekalkulowałyśmy czas dojazdu i w biurze zawodów stawiłyśmy się zaledwie pół godziny przed startem. Po błyskawicznej rejestracji, przebraniu się (i tym samym przegapieniu całej odprawy dla zawodników) uzbrojone w mapy, bez żadnej rozgrzewki, wystartowałyśmy.

Nasz podstawowy cel: nie zgubić się. Tym razem ułatwiła nam to mapa w skali 1:15 000. Pierwsze punkty zaliczałyśmy bez większych potknięć. Czułyśmy się świetnie, dobrze nam się biegło. Pierwsze zwątpienie dopadło nas przy punkcie 6. A właściwie w miejscu, gdzie ten punkt powinien być... W końcu, po długim kluczeniu po śniegu i krzakach, okazało się, że punkt jest. Przy samej ścieżce. Tyle, że... pod ziemią! Dosłownie schowany w głębokim na wysokość człowieka dole. Zupełnie niewidoczny ze ścieżki! Klnąc w duchu tego, który zgotował nam taką atrakcję, ruszyłyśmy dalej. Po tej punkcie "podziemnym" przyszła kolej na punkt na skarpie, równie sprytnie ukryty. Potem było już łatwiej. Tu muszę szczególnie podziękować pani z punktu żywieniowego (i jednocześnie punktu 9.), który mieścił się w Barze Modrzewiak. Właścicielka baru pokazała nam, którą drogą biec do kolejnego punktu.
Mapa Dog Orient w Lesie Łagiewnickim. Tradycyjnie już wybrani uczestnicy znaleźli na trasie "swoje" miejsca. Tym razem to istniejące tylko na mapach rajdu Łódzkie Chojraki (na cześć beagla Chojraka z Łodzi) czy Moronisin (od nazwiska Marzki i Artura Moroniów)

O ile wcześniej cały czas ktoś nam towarzyszył na trasie - czy to za nami, czy przed nami, po punkcie 9. zostałyśmy na szlaku same. Pokonywałyśmy trasę równym tempem, starając się nie zgubić. Łódzkie wzniesienia dały mi ostro w kość, bo zwykle trenujemy na płaskich trasach (jak się potem okazało, także Flicka odczuła to w swoich psich łapach).

Na koniec spotkałyśmy na trasie Tomka z Alaską ze Sfory Wrocław. Na metę wpadliśmy w kolejności: Paulina z Pajką, ja z Flicką i Tomek z Alaską. Mój czas - 4:16:04 i trzecie miejsce w kategorii kobiet (bezkonkurencyjna była jak zwykle Marzka Janerka - Moroń, która ze swoim Brysiem zaliczyła trasę w 2:50:38). Oczywiście nie omieszkam się pochwalić, że drużyna Dreamliner, do której z Pauliną należymy, w klasyfikacji drużynowej jest na pierwszym miejscu.

Flicka na trasie biegła pięknie. Byłam z niej jak zwykle bardzo dumna i nie zważając na swoje bóle w mięśniach postanowiłam nie rezygnować z niedzielnego treningu agility (o trenowaniu agility z huskym, obiecuję, jeszcze kiedyś napiszę;)). W niedzielę okazało się, że mój pies wcale nie ma ochoty ćwiczyć. Co więcej - nie ma nawet ochoty wszczynać awantur (co w swej naiwności w pierwszej chwili wzięłam za nagły postęp w grzeczności mojego psa na treningach). Na przeprosiny po niezbyt udanym treningu wymasowałam Flice wszystkie psie mięśnie. Niemal mruczała z zadowolenia, a potem przespała calusieńką niedzielę.

Dog Orient to jedna z najlepszych jakie znam forma aktywności z psem. Dla każdego - bo każdy może wybrać dystans na miarę swoich możliwości.

My już trenujemy do wiosennej edycji. Mamy dużo czasu, bo kolejne zawody 11 maja (a to oznacza, że wszyscy, którzy narzekali na zimno i śnieg, teraz nie będą już mieli żadnej wymówki!).

Do zobaczenia na trasie kolejnego Dog Orient!

Więcej o zawodach i moją relację z poprzedniej imprezy znajdziecie TU.

Odsyłam także na stronę Dog Orient.

>>>ZOBACZ TAKŻE:
Słów kilka o sprzęcie do biegania z psem

OGŁOSZENIE

PORADNIK: 10 rzeczy, które trzeba zabrać w podróż z psem

$
0
0
Najważniejsze: zabierz ze sobą psa! (fot. Krzysztof Bloch)

Pierwsze , najważniejsze i poza wszystkim: trzeba zabrać psa! Wyjazdy z czworonogiem, wierzcie mi, są wspaniałe. Warto jednak być do nich dobrze przygotowanym. Ja uczyłam się na błędach. Na przykład wtedy, kiedy Flicka leżąc „grzecznie” pod siedzeniem w pociągu przegryzła sobie jedyną smycz, którą miałyśmy... Albo kiedy niespodziewanie zwymiotowała w pociągu podczas jednodniowego wypadu na grzyby, a ja musiałam posprzątać „niespodziankę”, mając do dyspozycji dwie chusteczki jednorazowe... Albo jak podczas wyjazdu majówkowego rozcięła sobie o jakieś badyle skórę na brzuchu, a ja nie miałam żadnego środka dezynfekującego i żadnej czynnej apteki w pobliżu...

I tak oto powstał...

Psi niezbędnik, czyli o czym trzeba pamiętać i co zabrać ze sobą w podróż z psem.

  1. Książeczka zdrowia– potrzebna zawsze, a obowiązkowa kiedy podróżujemy komunikacją publiczną. To dokument, który poświadcza, że pies jest szczepiony przeciwko wściekliźnie. Dokumentacja weterynaryjna przyda się, jeśli podczas wyjazdu będziemy musieli skorzystać z pomocy weterynarza.
  2. Czip i adresówka– absolutnie niezbędne. To gwarancja, że w razie, kiedy pies zgubi się w obcym dla siebie miejscu, pomocna osoba, która go znajdzie, natychmiast skontaktuje się z właścicielami. UWAGA – przed wyjazdem sprawdź, czy numer czipa twojego psa jest wpisany do bazy (np. safe-animal.eu) i czy dane kontaktowe do ciebie są aktualne.
  3. Smycz, obroża, kaganiec– zestaw obowiązkowy, szczególnie jeśli poruszamy się komunikacją publiczną. Nawet jeśli pies na co dzień biega „luzem”, warto mieć ze sobą te akcesoria, bo są miejsca, gdzie z psem można wejść tylko na smyczy. Dobrze jest mieć też zapasową smycz (pies może smycz przegryźć, karabińczyk może pęknąć – wiele rzeczy może się zdarzyć, a taka awaryjna smycz nie zabiera wiele miejsca).
  4. Woda (i miska) – obowiązkowo. Nawet na krótkie podróże. Są psy, które potrafią pić z butelki, ale zwykle wiąże się to z rozchlapaniem części wody. Rezygnując z miski, trzeba mieć pewność, że w miejscu, gdzie będzie pies, możemy bezkarnie nachlapać.
  5. Karma – jeśli nasza podróż trwa dłużej niż dzień. Najlepiej wziąć psu karmę już sprawdzoną, która nie spowoduje nieprzewidzianych sensacji żołądkowych. Jeśli zamierzamy kupić karmę na miejscu, warto sprawdzić, czy rzeczywiście będziemy mieli taką możliwość.
  6. Kontakt do weterynarza– pies może potrzebować fachowej pomocy także podczas wyjazdu. Aby zaoszczędzić sobie stresu, warto przed podróżą spisać namiary na najbliższe lecznice .
  7. „Coś swojego” - kocyk, na którym pies lubi leżeć, ulubiona zabawka lub poduszeczka. Dobrze, żeby pies także w podróży miał kawałek swojego miejsca. Jeśli mamy psa, który jest nauczony spania i przebywania w klatce kennelowej i mamy możliwość jej zabrania - jest to rozwiązanie idealne.
  8. Podręczna apteczka– w dużej mierze będzie pokrywała się z ludzką. Przyda się rivanol, jałowy gazik i bandaż (na wypadek urazu), ewentualnie woda utleniona (przydatna także wtedy, gdy trzeba sprowokować wymioty). Jeśli planujemy wyjazd na łono natury – dobrze mieć przyrząd do usuwania kleszczy. Wyposażenie apteczki warto skonsultować z weterynarzem, który doradzi jakie leki mogą przydać się w nagłych sytuacjach i jak dawkować je naszemu psu.
  9. Zestaw do sprzątania po psie– torebki na odchody to oczywista oczywistość dla każdego kulturalnego psiarza. W podróży warto mieć także chusteczki lub papierowy ręcznik, szczególnie kiedy podróżujemy komunikacją publiczną. Podróż dla wielu zwierząt oznacza stres, a z nim mogą być związane przykre niespodzianki (chociażby wymioty), które właściciel ma obowiązek posprzątać.
  10. Spokój, spokój, spokój – bo spokojny i opanowany opiekun, to spokojny pies. Przemieszczanie się z miejsca na miejsce nie zawsze jest komfortowe dla psa – nierzadko oznacza hałas, tłok, nowe, nieznane miejsca, mnogość bodźców. Nie unoś głosu, bądź stanowczy, ale spokojny – wtedy pies będzie miał pewność, że jest bezpieczny i że Ty panujesz nad całą sytuacją.

Udanych psich podróży!


>>>ZOBACZ TAKŻE:

Bardzo psie święta czyli Hebi szuka domu

$
0
0
Hebi
Tym razem nie będzie o podróżach. A jeśli będzie - to o takich w wyobraźni, na przykład o... gorącym Egipcie. W tej historii najważniejszy jest Hebi. Najwspanialszy kudłacz na świecie, który spędza z nami Wielkanoc. I szuka domu na zawsze.

W Wielką Środę zadzwoniła Ania, nasza sąsiadka z osiedla i wolontariuszka z warszawskiego schroniska "Na Paluchu". - Wyjeżdżacie na święta? Bo jak nie, to może weźmiecie psa na kilka dni? - odpowiedziałam wymijająco, że nie wiem, i że z Michałem muszę porozmawiać. No dobra, nie będę owijać w bawełnę - nie bardzo chciałam. - A pokaż zdjęcia! - Michał natychmiast się zainteresował. Efekt: w czwartek wieczorem kudłacz wylądował u nas.

Kudłate wcielenie faraona

Nie miał imienia, więc wieczór upłynął nad dywagacjami, jak go nazwać. W końcu Michał oświadczył:
- Wiem! Będzie miał na imię jak 47. faraon! (oczywiście ta liczba to tak, z sufitu)
- Czyli? - skrzywiłam się, bo nie wiedzieć czemu, starożytny Egipt to taki wycinek nauki i historii, który działa na mnie jak płachta na byka (jak ktoś chce mnie zdenerwować, może mi puścić film o mumiach albo piramidach).
- Zaraz policzymy - Michał miał pod ręką specjalne wydanie magazynu Focus, poświęcone właśnie starożytnemu Egiptowi. - Raz, dwa, trzy... czterdzieści sześć... Hebi!
- Chcesz być Hebim? - zapytałam kudłacza. Zamerdał ogonem wesoło. Imię zostało zaakceptowane (i nieważne już, że Michałowi skleiły się kartki i okazało się, że Hebi wcale nie był 47., ale dużo dalszy w kolejności...).

Hebi przytulanka

No i co tu dużo mówić. Jesteśmy Hebim oczarowani. To w stu procentach psi pies (jak ktoś ma huskiego, tak jak my, to rozumie, skąd takie spostrzeżenie). Hebi jest przylepą totalną. Jak się na niego nie zwraca uwagi, przychodzi i wciska łeb pod rękę, albo wywala brzuchol do głaskania. Jest przytulakiem, pocieszakiem, jest bardzo, bardzo delikatny (tu znowu piszę z perspektywy posiadaczki husky, który jest psem dużym i łapka Hebinka, wydaje się przy ciężkiej łapie Flicki totalnie kruchutka i leciutka). Jak na razie - mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że Hebi to pies idealny. Ma około roku, do schroniska trafił z jednej z warszawskich ulic.
Szybko uczy się zasad obowiązujących w domu, jest karnym psiakiem i bardzo wpatrzonym w człowieka. Wie już, że łazienka to królestwo naszych kotów (tam mają miski) i nawet jak się tam dziś rano zawieruszył, to jak go nakryłam, szybciutko wybiegł, mimo, że miski były pełne (och, jak bardzo to nie w stylu Flicki, która, gdyby udało jej się wleźć do łazienki i zastać pełne miski, to połykała by w całości, byle się jak najwięcej nachapać, zanim ją wyciągnę). Czyli nie muszę już pisać, że Hebi doskonale dogaduje się z kotami, a właściwie to je ignoruje. Na spacerach jest grzeczny. Nie zaczepia innych psów, a jeśli jakiś wykaże chęć zabawy - pięknie się bawi. Uwielbia patyki i piłki, ale ja ze względu na Flickę nie bardzo mogę mu na razie takiej rozrywki dostarczać.

Flicka zazdrośnica

No właśnie. Flicka. Okazało się, że mam psią, rozpieszczoną, samolubną jedynaczkę. Odkąd jest Hebi, Flicka to jeden wielki chodzący foch. Tym bardziej, że Hebi bezceromonialnie przytula się do nas, kładzie na stopach, drepcze za nami z pokoju do pokoju (jak Flicka położyła mi się przy nogach, Hebi wcisnął się między nią, a moje stopy, bo to on musi być najbliżej). W Wielką Sobotę Hebi i Flicka poszli z nami do kościoła poświęcić pokarmy. Ja weszłam do środka z koszyczkiem, a Michał czekał z psami na zewnątrz. Hebi, z chusteczką z napisem "szukam domu" zrobił prawdziwą furorę. Wdzięczył się, domagał głasków, dwie panie wzięły telefon, a nasi sąsiedzi niemal zdecydowali się na adoptowanie psiaka. Są nim zachwyceni. Hebi nawet poszedł wczoraj z nimi na spacer, niestety różne życiowe zawirowania przesądziły, że to nie jest dla nich dobry czas na wzięcie psa... Oj, żebyście widzieli Flickę w momencie, kiedy Hebinek wyszedł z sąsiadką. Ja myślałam, że będzie jej przykro, że on idzie na spacer, a ona zostaje. Gdzie tam! Wstąpiło w nią nowe życie! Poleciała po piłkę (Hebiego, a jakże!) i w euforii ganiała po całym domu, prosząc, żeby jej rzucać.

Kto przygarnie Hebiego?

Tak więc Hebi szuka domu. Jestem przekonana, że będzie najwierniejszym towarzyszem dla swojego człowieka, bo jest pieskiem niezwykle ufnym i oddanym. No i jest przepiękny! Jeśli ktoś chce adoptować Hebiego - dzwońcie do Ani - 600 530 160 (z nowym właścicielem zostanie podpisana umowa, Hebi zostanie też wykastrowany).



>>>ZOBACZ TAKŻE:
Frankie, pies który poleciał do Indii

MOIM ZDANIEM: O Bydgoszczy, saloniku Relay, a tak naprawdę o ludzkiej nieżyczliwości

$
0
0
Bydgoszcz Główna (fot. Pzp)

Jednodniowa podróż do Bydgoszczy przybiła mnie bardzo. Czułam się jak kosmitka, dziwadło, wariatka, która śmie w ogóle pytać, czy może wejść gdziekolwiek z psem. Albo, o zgrozo, wchodzi sobie bez pytania.

Ale od początku. Mój wyjazd do Bydgoszczy był krótki. Jedno spotkanie i do domu. Na takie wyjazdy, jeśli rozmówcy nie mają nic przeciwko, często zabieram Flickę. Nie miałam wiele czasu na chodzenie po mieście. Kilkadziesiąt minut przed spotkaniem, półtorej godzinki po. Wystarczyło, żeby przejść ulicami Dworcową i Pomorską. Po spotkaniu chciałam zjeść obiad. Właściwie to nie chce mi się wymieniać wszystkich lokali, do których nie mogłam wejść z Flicką, bo i po co? Właściciel ma prawo sobie nie życzyć. Trudno.

Napiszę o dwóch miejscach. Na dworcu kolejowym Bydgoszcz Główna, a dokładnie w tunelu podziemnym prowadzącym na perony. Chciałam kupić coś do przegryzienia na podróż, bo jakoś tak mam, że jak pociąg rusza, natychmiast robię się głodna. W tunelu zobaczyłam sklep "spożywczo-przemysłowy" i salonik prasowy Relay. Wybrałam sklepik - nie do końca miałam ochotę na słodycze z saloniku. Sklepik - mała klitka, zastawiona ladami. Nic "na wierzchu". Nie zdążyłam dzień dobry nawet powiedzieć, kiedy ekspedientka się wydarła. Dosłownie. Krzyczała tak, że pewnie pół Bydgoszczy ją słyszało. - Gdzie mi tu pani włazi z psem! Jeszcze takim dużym! Do supermarketu pani też z psem wchodzi?! Mały sklepik, to ludzie myślą, że wszystko wolno! Jak do siebie włażą! - wrzeszczała. Nic nie powiedziałam. Po prostu wyszłam. Było mi już wszystko jedno. Niech będzie więc jakiś wafel czy baton z Relay'a.

Do Relay'a weszłam pewnie. Bo przecież nie raz wchodziłam z psem do wszelakich saloników prasowych. Także do Relay. Wtedy ekspedientka ruszyła do boju.
- Dlaczego pani mi tu z psem weszła? Tu są artykuły spożywcze, proszę pani! - oznajmiła (nie muszę chyba tłumaczyć, że owe artykuły spożywcze to batoniki, wafelki i gumy do żucia).
- Myślałam, że do salonów Relay można wchodzić z psami... - próbowałam podjąć dyskusję.
- Nie proszę pani! Do sklepu spożywczego pies wejść nie może, chyba że to pies przewodnik. Takie są przepisy! - z emocji aż zza lady wyszła. Ja też wyszłam, bo nie miałam siły i ochoty na dyskusje o przepisach.

Weszłam na niewielką halę dworca. Okazało się, że tam też jest... salon Relay. Z przekory i ciekawości postanowiłam spróbować. Tym razem pan - prócz miłego dzień dobry, nie powiedział nic. Bez problemu zrobiłam zakupy. Przechodząc obok podziemnego Relay'a nie omieszkałam zakomunikować, gdzie zrobiłam zakupy. Huk pociągu zagłuszył słowa ekspedientki, więc nie wiem, co mi odpowiedziała.

Nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła... Po przyjeździe natychmiast wysłałam maila do firmy HDS Polska, do której należy Relay. Z jednym pytaniem - czy do salonów Relay można wejść z psem? Odpowiedź przyszła błyskawicznie. Krótka i konkretna: "Zapraszamy, można wejść z psem :)".

Szkoda, że tej wiedzy, a przede wszystkim zwykłej, ludzkiej życzliwości zabrakło ekspedientce, która przecież też pracuje na wizerunek firmy. Szkoda, bo jeśli kiedykolwiek będę miała wybór, zrobię zakupy w innym salonie niż Relay. I jeszcze jedno. Jeśli pani z bydgoskiego saloniku kiedykolwiek przeczyta ten tekst, zachęcam, żeby zajrzała do mojej rozmowy z rzecznikiem sanepidu, która jest między innymi o tym, że do sklepu spożywczego można wejść z psem (rozmowa jest TU).

Na koniec akcent pozytywny, żeby nie było, że tylko narzekam. Obiad w Bydgoszczy w końcu udało mi się zjeść. Ogromnie dziękuję uśmiechniętej pani z Pierogarni Bydgoskiej przy ulicy Dworcowej 37. Za gościnę, życzliwość i najlepsze pierogi ze szpinakiem, jakie jadłam (dobrze, że namówiła mnie Pani na wzięcie dużej porcji;)).

Katarzyna Świerczyńska

>>>ZOBACZ TAKŻE:
Nie dla psa sklep kibica


AKTUALNOŚCI: W Kolejach Mazowieckich psy jeżdżą za darmo

$
0
0
(fot. mazowieckie.com.pl)

27 kwietnia rozpoczyna się sezonowa promocja w Kolejach Mazowieckich. Psy (a także rowery) do końca września będzie można przewozić za darmo.

Sezonowe promocje to już tradycja Kolei Mazowieckich. Aby skorzystać z oferty trzeba mieć ważny bilet na przejazd, a jeden dorosły podróżny może przewieźć jednego psa.

Ponadto trzeba się stosować do zasad, które obowiązują w regulaminie KM: pies nie może zachowywać się agresywnie i zakłócać spokoju, musi być na smyczy i w kagańcu oraz posiadać zaświadczenie o szczepieniu przeciwko wściekliźnie. Pies nie może również zajmować pociągowych siedzeń.

Poza sezonem przewóz psa pociągami KM kosztuje 3 zł.

>>>ZOBACZ TAKŻE:
Pies w pociągu - przepisy i opłaty u wszystkich przewoźników
Jak przygotować psa do jazdy pociągiem


AKTUALNOŚCI: Gdynia ma drugą psią plażę!

$
0
0
Bałtyk (fot. Pzp)

1 maja oficjalnie zostanie oddana psia plaża w gdyńskich Babich Dołach. To już druga plaża dla czworonogów w tym mieście.

Nowa plaża mieści się przy zejściu nr 4 (GDY4). O jej powstanie starały się dwie gdyńskie radne: Beata Szadziul i Maja Wagner. Gdynia jest teraz jedynym miastem na Wybrzeżu, które posiada aż dwie psie plaże.

Pierwsza, w dzielnicy Kolibki, została oddana dokładnie rok temu. Pomysł chwycił - psią plażę odwiedzają zarówno miejscowi psiarze, jak i turyści, którzy przyjeżdżają tu na wakacje. Sukces, a także prośby mieszkańców z odległych od Kolibek regionów miasta, stały się impulsem do wyznaczenia kolejnego odcinka dla psów.

Gdynia jest pod tym względem chlubnym wyjątkiem w całym Trójmieście. Zarówno Gdańsk i Sopot, choć pojawiały się pomysły utworzenia psich plaż w tych miastach, w tym sezonie nie powalczą o turystów z psami.

>>>ZOBACZ TAKŻE:
Psi przewodnik po Gdyni
Rozmowa o tym, jak w Gdyni psia plaża powstała

NASZE PODRÓŻE: Harce nad Dunajcem

$
0
0

Jestem oczarowana Nowym Sączem. Byłam tam tylko jeden, krótki dzień, ale oświadczam wszem i wobec, że to miasto idealne na wypad z psem.

To była podróż ekspresowa. W piątek wieczorem wyjazd z Warszawy, sobota w Nowym Sączu i wieczorem powrót do Warszawy. Miałam tam dwa służbowe spotkania i ponieważ moje rozmówczynie (serdecznie pozdrawiam Gosię i Kasię z krynickiej grupy GOPR;)) nie miały nic przeciwko, wzięłam ze sobą Flickę.

Wiecie jak jest z podróżami nocnymi pociągami... Różnie to bywa, więc duży pies u boku, skutecznie odstraszy potencjalnego złodzieja. Przecież złodziej nie musi wiedzieć, że ten pies, to nawet oka nie otworzy, jak ktoś do przedziału wejdzie.

Flicka zaprawiona w kolejowych podróżach pierwszy raz miała spędzić w pociągu po 11 godzin. Najbardziej martwiłam się o podróż w tamtą stronę. Na miejscu miałyśmy być ok. 10 rano. Normalnie o tej porze Flicka już dawno śpi po porannym spacerku. Wykorzystałam więc postój o 4 nad ranem w Krakowie Płaszowie na szybki spacerek po okolicznych trawnikach. Wystarczyło i Flicka bez żadnych problemów dojechała do Nowego Sącza.

Gosia, z którą miałam spotkać się o 11.00 zaproponowała kawiarenkę w miejscowym parku - lokal o uroczej nazwie "Spóźniony Słowik" (ul. Długosza 10). Niezwykłe miejsce, schowane w zieleni i, co dla mnie najważniejsze, przyjazne psom nawet zimą, kiedy ogródek jest nieczynny. Zachwycona Flicką właścicielka oznajmiła, że o każdej porze roku zaprasza do siebie wszystkie psy świata.

Po tym spotkaniu miałam czas do 17.00. Poszłam spacerkiem na Stary Rynek, a dalej nad Dunajec. Po drugiej stronie rzeki dojrzałam długi, kamienisty brzeg. Postanowiłam tam właśnie dotrzeć i to był strzał w dziesiątkę. Najpierw rozległe łąki, na których Flicka hasała bez smyczy, potem fajne zakole rzeki i coś w rodzaju małej zatoczki, gdzie bez obaw o wartki nurt mogłam puścić psa.
Spotkanie z miejscowymi psiakami.

Po ponad dwóch godzinach tam spędzonych ruszyłyśmy z powrotem na Rynek. Tym razem wzdłuż ruin zamku, skąd jest piękny widok na Dunajec i całą okolicę. Poleżałyśmy tu jeszcze parę minut na chłodnej trawie i postanowiłam zjeść obiad w ogródku na Rynku. Pizza z warzywami genialna, a i Flicka dostała... wiaderko wody.

Spacerując potem znów po miejscowym parku postanowiłam skorzystać z miejskiej toalety. Do takich miejsc zwykle nie pozwalają wejść z psem. Szykowałam już mowę błagalną, żeby osoba obsługująca przybytek popilnowała psa. A tu niespodzianka. Flicka mogła wejść ze mną do środka.

Na drugie spotkanie też umówiłam się w "Spóźnionym Słowiku". Potem, korzystając z czasu, jaki został mi do pociągu, chciałam zrobić drobne zakupy na podróż. I klops! W Nowym Sączu większość sklepów jest w soboty czynna do 14.00. Nawet przy dworcu kolejowym nic nie ma. Najbliższy sklep czynny do 23.00 to typowy spożywczak z niskimi regałami i samoobsługą. Z typu takich, co to na pewno tam z psami nie wpuszczą. Zdesperowana postanowiłam mimo wszystko zapytać i w razie czego ubłagać którąś z pań ekspedientek, żeby popilnowała mi psa na czas zakupów.
- Czy mogę wejść z psem? - zaryzykowałam pytanie.
- Proszę, ale szybciutko - odparła uśmiechnięta pani.

I to właśnie jest główny powód, dla którego polecam Wam to miasto: ogromna życzliwość ludzi.

Pociąg z Nowego Sącza odjechał o 20.23. Ok. 7 rano byłyśmy w Warszawie. Tym razem zrezygnowałam ze spaceru w Krakowie. Za to ok. 4 nad ranem, kiedy przebudziłam się na chwilę... Co ja będę opowiadać. Zobaczcie sami....
W pociągu...

Flicka po prostu uznała, że dosyć ma leżenia na podłodze. Wszystkich, którzy patrzą ze zgrozą zapewniam, że dokładnie wyczyściłam potem siedzenie :)

zdjęcie główne: Odpoczywamy przy ruinach zamku, fot. Pzp

>>>Zobacz także:
O Bydgoszczy, saloniku Relay i ludzkiej nieżyczliwości
Pies w sklepie i restauracji - co na to sanepid

AKTUALNOŚCI: Psia Dolina 2013

$
0
0

Kochani! Razem z grupą warszawskich psich blogerów DogBlog oraz Służewskim Domem Kultury, zapraszam Was na piknik dla psów i ludzi - Psia Dolina 2013. Koniecznie rezerwujcie sobie czas 30 czerwca i przybywajcie tłumnie na warszawski Służew.

Przygotowujemy dla Was moc atrakcji. Chcemy, żeby to był czas dla Was i dla Waszych psiaków - czas aktywnie spędzony. Podczas pikniku odbędzie się psia gra miejska – uczestnicy wyruszą na spacer z psami po Służewie, podczas którego będą wykonywać zadania i zdobywać punkty. Na wszystkich uczestników gry czekają niespodzianki i nagrody! (szczegóły i zapisy wkrótce)

Przez cały dzień w służewskim amfiteatrze będą ćwiczyć psy trenujące agility. To wspaniała okazja, żeby zobaczyć, jak takie bieganie przez przeszkody wygląda. Ja szczególnie Was zachęcam, bo pokazy przygotowuje Klub Agility "Cavano", w którym ćwiczę razem z Flicką.

Dużo będzie się działo także na stoiskach naszych sponsorów, będzie można też zrobić zakupy na kiermaszu psich różności, gdzie znajdziecie zarówno coś dla psa, jak i coś dla siebie. Będziecie mogli skorzystać również z bezpłatnych porad specjalistów – dietetyka oraz weterynarza. 

Jak pamiętacie, wszystkie nasze dotychczasowe, "dogblogowe" akcje były związane z pomocą zwierzakom w potrzebie. Tak będzie i tym razem. Podczas Psiej Doliny będziemy zbierać pieniądze oraz dary dla Schroniska dla bezdomnych zwierząt w Józefowie. Nie przychodźcie więc na piknik z pustymi rękami.

Psia Dolina odbędzie się dzięki pomocy Służewskiego Domu Kultury, który jest współorganizatorem pikniku. 
Sponsorem głównym imprezy jest producent marki Dog Chow, sponsorem strategicznym firma Bayer. Naszymi sponsorami są również: Botaniqa, BioSante Veterinary Solutions oraz Pawsitive Dog Design.


Zapraszam :)

HISTORIE: 3 wilki czyli pies w Himalajach

$
0
0

Prawie dwa miesiące wędrówki po górach, 500 kilometrów w łapach i nogach, drugie tyle przejechane jeepami i autobusami. I gdyby liczyć od poziomu morza – 28 kilometrów przewyższenia. Poznajcie wilcze stado podróżników – Agatę Agi Włodarczyk, Przemka Bucharowskiego oraz Diunę, samicę wilczaka czechosłowackiego.

Ci, którzy śledzili na blogu i Facebooku wyprawę Watahy, bo tak Agata i Przemek mówią o sobie i Diunie – z pewnością zapamiętali jedno: zdjęcia z zapierającymi dech w piersiach widokami. Ale ta wyprawa to nie tylko piękne góry. To także mrożące krew w żyłach przygody i zrządzenia losu, które dyktowały przebieg podróży.

Początek: wspinaczka, wilczak, kamper

Agi z wykształcenia jest teatrolożką i socjoterapeutką. W teatrze ulicznym chodziła na szczudłach i tańczyła z ogniem, w klubie młodzieżowym prowadziła zajęcia teatralne, pracowała w polskim biurze Greenpeace, a w urzędzie dzielnicy na Białołęce zajmowała się promocją i komunikacją społeczną. Przemek przez lata pracował w firmach informatycznych. Do czasu, kiedy założył Centrum Sportów Ekstremalnych 2Wieże w Warszawie i został instruktorem wspinaczki. I to właśnie wspinaczka połączyła ich życiowe drogi. Poznali się sześć lat temu w Austrii.


Agi ze względu na studia mieszkała wtedy w Poznaniu. Przemek w Warszawie. Los chciał, że oboje pojechali wtedy na majowy weekend wspinać się do Hollentalu. - Ostatniego dnia, postanowiłyśmy z koleżanką poszukać łatwych dróg wspinaczkowych. I wtedy spotkałyśmy grupę wspinaczy z Warszawy. Oczywiście wieczór spędziliśmy już razem. To wtedy obok mnie usiadł chłopak ze zniewalającym uśmiechem...Pół nocy rozmawialiśmy o wspinaniu, bo o czym innym można rozmawiać – opowiada Agi. Wymienili się z Przemkiem telefonami, a kilka tygodni później już razem wspinali się w Rumunii. - A później Przemek kupił kampera i odtąd jeździliśmy już wszędzie razem tym samochodem-domem – dodaje Agata. W ich głowach cały czas tłukły się dwa marzenia: rowerowa wyprawa dookoła świata i pies. Oczywiście pies, który na tę wyprawę mógłby z nimi wyruszyć. Zaczęli więc szukać odpowiedniej rasy.  - Zanim zdecydowaliśmy się na wilczaka, dużo czytaliśmy o różnych rasach pracujących. Szukaliśmy psa, którego cechy fizyczne pozwolą mu na wielogodzinny bieg przy rowerze. I to, co zwróciło naszą uwagę, to niesamowita wytrzymałość wilczaków – mówią i wyliczają jednym tchem zalety tych psów: - Niesłychanie odporne na pogodę, silne, posiadają wspaniałą zdolność orientacji, łatwo się uczą i szybko reagują. Później, kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy na własne oczy wilczaka - Larsona Dar Wilka - i rozmawialiśmy z jego właścicielami o "za" i "przeciw" posiadania psa tej rasy, a Ola i Marcin bardzo starali się nas zniechęcić, po prostu się zakochaliśmy. I jak to z miłością bywa, trudno wytłumaczyć dlaczego zdarza się w konkretnym przypadku – mówią. Tak trafiła do nich Diuna – szczenię wilczaka czechosłowackiego. Z rowerową wyprawą musieli jednak poczekać, aż pies urośnie. I wtedy los podsunął im inną okazję...

Wilczak leci do Indii

Na początku roku dostali zaproszenie od znajomego dziennikarza (poznanego, jakżeby inaczej, na jednej z eskapad wspinaczkowych). W New Delhi czekało na nich mieszkanie, mieli pomóc w tworzeniu gazety o tematyce outdoorowej. Do New Delhi musieli dotrzeć samolotem. Rozpoczęły się przygotowania. - Dla samej Diuny wiązało się to tylko z jedną wizytą u weterynarza i odrobaczeniem – opowiadają Agi i Przemek. - Jedyne,co zrobiliśmy, aby ułatwić jej zniesienie lotu, to wcześniejszy zakup kontenera lotniczego i ćwiczenie z nią coraz dłuższego pozostawania w zamknięciu. Diuna już od pierwszych dni z nami, uczona była zostawania i zasypiania w swojej klatce, ale kontener lotniczy to co innego - inaczej wyglądał i pachniał, był czymś obcym z plastiku – mówią. Jednak po tygodniu ćwiczeń Diuna sama wchodziła do kontenera i potrafiła w nim zostać nawet 8 godzin. - To ćwiczenie przyprawiało nas o ból serca, ale dzięki temu na lotnisku na komendę "na miejsce" Diuna spokojnie umościła się w kontenerze – wspomina Agata. I zaraz dodaje: - Oczywiście umierałam ze strachu! Naczytaliśmy się w sieci strasznych historii o psach, które nie przeżyły lotu... Do tego, baliśmy się, że Diuna nie zniesie tak długiego zamknięcia i dziesięciogodzinnej rozłąki – mówi.
Wybrali najkrótsze połączenie - z Wiednia. Sami polecieli tam z Warszawy, a Diunę do Austrii dowieźli samochodem rodzice Przemka. Strach okazał się niepotrzebny. - Na lotnisku w Wiedniu spokojnie weszła do kontenera, a w Delhi wybiegła z niego uszczęśliwiona, że nas widzi. Lot nie zrobił na niej większego wrażenia, nawet nie załatwiła się w klatce ani jej zniszczyła – mówią Agata i Przemek.



Dehli z perspektywy psa

W New Dehli psiarzom z dalekiej Europy nie było lekko. - Indie naprawdę nie są "psolubnym" krajem. Oczywiście zdarza się, że ludzie trzymają w domach psy, ale poza rzadkimi wyjątkami, wychodzą z nimi tylko na krótkie, fizjologiczne spacery, nie pozwalają im na spotkania z innymi psami. W większości mają nadwagę, a w skrajnych przypadkach, nawet rany na ciele od odleżyn. Oczywiście nikt nie sprząta po swoim pupilu, zresztą często na spacery wychodzi służba, nie właściciel psa – opowiada Agata. Tłumaczy, że w Indiach domowy pies jest cechą klasy średniej i wyższej, trzeba być osobą zamożną, aby móc sobie na niego pozwolić. Oboje z Przemkiem podkreślają, że poruszanie się z psem po mieście jest tu bardzo utrudnione. - Po Delhi najłatwiej poruszać się metrem, ale obowiązuje tu restrykcyjny zakaz wprowadzania do niego zwierząt - mówią. - Wtedy jeszcze nie mieliśmy odwagi aby spróbować "na bezczelnego" wprowadzić psa do autobusu. Pozostawało więc wynajmowanie taksówek - ale oczywiście znalezienie korporacji, która przewozi psy jest naprawdę trudne, korzystanie z moto-riksz, albo uprzejmości przyjaciół, którzy podsyłali nam prywatny samochód z kierowcą -  opowiadają. Dlatego najczęściej, kiedy oni byli w pracy, Diuna po prostu czekała w domu. Codzienne spacery trudno nazwać atrakcyjnymi dla psa kochającego przestrzeń. - Mieszkaliśmy na osiedlu wojskowym, którego mieszkańcy trzymali w domach psy, jednak wszędzie dookoła był tylko szary beton. Aby trochę rozruszać Diunę, wychodziliśmy z nią w nocy na osiedlowy skwerek, z którego, pomimo tego, że na co dzień rezydowały tam bezpańskie psy, nas, z psem na smyczy, wyganiano - mówi Agi. Spacery poza osiedle? Nie wchodziły w grę, bo wokół pełno bezpańskich psów, świń, krów, tony śmieci i intensywny ruch na ulicach. Do tego upał dochodzący do 40 stopni Celsjusza.

Po dwóch miesiącach pobytu w Dehli zrezygnowali ze współpracy. - Nasze oczekiwania znacznie różniły się o tego, co zastaliśmy na miejscu – mówią krótko. Postanowili wracać do Polski. I znowu przypadek zdecydował, że zamiast nad Wisłą, znaleźli się w Himalajach.

Przymusowe uziemienie

Nagle okazało się, że muszą zostać w Indiach jeszcze... trzy miesiące. Wszystko przez Diunę, a dokładnie formalności, o których przed wyjazdem nikt ich nie poinformował – mimo że jak mówią, dopytywali o to w Powiatowej Inspekcji Weterynaryjnej w Warszawie. - Diuna nie miała  wymaganego przy wjeździe do UE certyfikatu stwierdzającego, że ma wystarczającą ilość przeciwciał wścieklizny. Takie badanie robi się raz w życiu psa i spokojnie mogliśmy wykonać je w Polsce. Kosztowałoby nas to 160 zł – mówi Agi. W Dehli, kiedy już poszli z Diuną na badanie, okazało się, że nie tylko oni znaleźli się w patowej sytuacji. - Spotkaliśmy jeszcze dwie osoby z Polski, które miały dokładnie ten sam problem – mówi Agata. Zapłacili kilkukrotnie więcej, niż kosztowałoby to w Polsce, bo krew do badania wysyła się do laboratorium na terenie UE. No i najgorsze: trzy miesiące uziemienia, bo takie są procedury przy tym badaniu. - Zostaliśmy w obcym kulturowo kraju, bez pracy i z topniejącymi w oczach oszczędnościami. Sytuacja nie przedstawiała się zbyt różowo - mówią. Zaczęli zastanawiać się jak wybrnąć z tarapatów. Pierwszy pomysł – kupić tani, używany samochód, który służyłby za środek transportu i dom. Niestety nie znaleźli nic, czemu podołałby ich skromny budżet. Drugi pomysł – kupić namiot i ruszyć w góry. - To oznaczało, że możemy spędzić czas podróżując najtańszym środkiem transportu - na własnych nogach i za darmo spać w hotelu pod milionami gwiazd – mówią. Tak też zrobili.



Himalajska przygoda

Z grubsza zaplanowali trasę i ruszyli w drogę. Żeby nie dźwigać całych książek, zabrali kopie potrzebnych im stron z przewodników, kilka wydrukowanych z internetu map. Cel – przejść ze wschodu na zachód Gahrwalu. Szczegóły ustalali na bieżąco. Kiedy kończyli jakiś odcinek, siadali z  mapą i zastanawiali się co robić dalej.

Zmiana planów była na porządku dziennym. - Bo na przykład gubiliśmy szlak i trafialiśmy w zupełnie inne miejsce, niż zakładaliśmy. Kilkukrotnie szyki psuła nam pogoda, albo zaskakiwały nas prawne obostrzenia panujące w danym rejonie – mówią. I dodają, że wielu miejsc nie udało im się zobaczyć. Lodowca Milam - bo ze względu na złe warunki pogodowe nie dostali pozwolenia na wyjście w góry. Lodowca Namik, bo zgubili szlak. Jaskini wieńczącej dolinę Sundherdunga i jeziora Roop Kund - bo musieli uciekać od gwałtownych burzy śnieżnych. Tapovan (punktu widokowego) - bo nie mieli gotówki żeby zapłacić za pobyt w tym miejscu, a najbliższy bankomat znajdował się 100 km dalej. Agi i Przemek dodają, że szlaki w Himalajach nie są oznaczone i powyżej 3000 m n.p.m. trzeba się nieźle natrudzić, żeby odnaleźć drogę.
Podróżowanie z psem oznaczało też dodatkowe „obowiązki”. - Kiedy codziennie wędrujesz z psem połączonym z tobą smyczą, zupełnie zmienia się twoje postrzeganie świata. Bywa, że mimo tego, że wokół jest zachwycająco, ty tego nie zauważasz, bo ciągle jesteś skupiony na psie - czy nie ciągnie za bardzo, czy się nie męczy, czy nie chce pić...Cała wyprawa kręci się wokół psa – mówi Agi. Razem z Przemkiem śmieją się, że wilczaka nie można też zostawić samego poza klatką ( a tej w góry oczywiście nie zabrali), bo jak mówią nigdy nie wiadomo, co pozostawionemu samotnie"burasowi" przyjdzie do głowy. Stresująca była też świadomość, że w Himalajach po prostu nie ma lecznic weterynaryjnych. Chwile grozy przeżyli kiedy Diuna spadła z wysokości dwóch metrów w ostre pokrzywy. Nie wyglądała dobrze, ale wszystko skończyło się szczęśliwie.

Psich przygód było mnóstwo. Na przykład jak Agi i Diunę zaatakowało stado bawołów. - Stwierdziłam, że chciałabym mieć na blogu zdjęcie Diuny z tymi wielkimi zwierzętami – opowiada Agi. Albo jak Diuna upolowała kozę... - Idąc w kierunku doliny Pindari, w okolicy wioski Lahur, musieliśmy pokonać bardzo stromy odcinek prowadzący urwistą ścieżką w dół. Zejście było na tyle niebezpieczne, że postanowiliśmy spuścić Diunę ze smyczy. Suka przez chwilę szła przy nodze, by nagle wystrzelić jak z procy i zniknąć gdzieś miedzy polami. Kiedy wróciła, była cała we krwi. Okazało się, że zagryzła jedną z pasących się na zboczu kóz. Za chwilę, powiadomieni krzykiem pasterki, wokół nas zebrali się mieszkańcy wioski. Nie wiedzieliśmy jakie mają zamiary… W końcu, po długich pertraktacjach prowadzonych przez Przemka za pośrednictwem jedynej osoby w wiosce znającej angielski zapłaciliśmy za poniesione straty ponad 4300 rupii – wspomina Agata.

Oczywiście były też chwile, dla których wiedzieli, że warto przemierzać każdego dnia kolejne kilometry. Kiedy obudzili na grani Khulyia, jak mówią w jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi, z widokiem na Nanda Devi. Albo kiedy doszli Doliną Sunderdhungi do podnóża Maiktoli. - Było biało i cicho. Słońce na chwilę przedarło się przez warstwę chmur i pokazało twarz sześciotysięcznej piękności. Diuna szalała w śniegu... Dla takich chwil warto iść, oddychać, żyć – mówią zgodnie.

Ekwipunek psiego podróżnika

Wyruszając z Dehli Agata i Przemek wiedzieli, że po drodze nie mają co liczyć na załatwienie tak prozaicznej sprawy jak zakup psiej karmy. Jednocześnie starali się, aby ich bagaż ważył jak najmniej. - Na dnie mojego plecaka spoczywało 4 kg royal canina. Wiedzieliśmy jednak, że to nie wystarczy na długo, dlatego od początku gotowaliśmy Diunie ryż lub makaron kupowany w lokalnych sklepach  i mieszaliśmy go z niewielką ilością karmy. Aby podnieść wartość kaloryczną posiłku dodawaliśmy też ghee, czyli klarowane masło – mówi Agata. Kiedy tylko było to możliwe w lokalnych jadłodajniach kupowali suce gotowany ryż po 20 rupii za porcję. Kiedy tylko mieli okazję być w większym miasteczku, szukali sklepu mięsnego – wtedy Diuna zajadała się … koziną.


Psi ekwipunek to właściwie wszystko, co przywieźli Diunie z Polski. Wąska obroża i długa smycz zrobiona przez Przemka (uszyta z liny wspinaczkowej) dobrze sprawdzały się na spacerach oraz przypinania psa do drzewa czy kamienia podczas postoju. Do tego zestaw do „pracy”: uprząż barkowa Julius-K9, smycz z amortyzatorem (jak podkreślają Agi i Przemek też hand made czyli przerobiona wspinaczkowa taśma rurowa z wszytą gumką, służąca oryginalnie do połączenia czekanów z uprzężą) i starą uprząż wspinaczkową z obciętymi pasami udowymi, zamiast pasa biegowego. Wędrówka zweryfikowała „techniczne” założenia, bo okazało się jednak, że w czasie  trekkingu pas w połączeniu z ciężkim plecakiem nie bardzo się sprawdza. - Przemek na miejscu zmontował dodatkowe pętle z repsznura, czyli cienkiej linki pomocniczej używanej we wspinaczce, które połączył z pasem biodrowym plecaka – mówi Agi. Oboje żałowali, że  nie kupili Diunie sakw, które można przytroczyć do psiej uprzęży. Śmieją się, że próbowali sami uszyć sakwy, ale nie bardzo im wyszły. I zapowiadają, że na kolejnej wyprawie Diuna już nie będzie miała tak lekko – będzie jak reszta stada nieść część ekwipunku.

Powrót do cywilizacji 

Ich podróż zakończyła się dwa tygodnie wcześniej, niż planowali. Kiedy doszli do Gaumukh - źródła Gangesu, zrobili sobie pamiątkowe zdjęcie i postanowili schodzić. - Wtedy pociągnięta przez Diunę upadłam i złamałam obojczyk – opowiada Agi.

Wataha na początku lipca wraca do Polski. Ich wyprawa to przede wszystkim tysiące zdjęć zrobionych przez Przemka i wspaniałe wspomnienia. Już na początku wyprawy postanowili, że będą pisać bloga – aby nic z emocji i wrażeń nie umknęło. Podczas trekkingu w Himalajach zrodził się jeszcze jeden pomysł – na książkę. -  Zdaliśmy sobie sprawę, że naprawdę wiele doświadczyliśmy, że może nie jesteśmy ekspertami, ale wiemy jak podróżować z psem po Himalajach, jakie nieścisłości można znaleźć w przewodnikach trekkingowych, co da się, a czego nie da będąc w wysokich górach z psem. Przy tym wszystkim, mamy wiele historii do opowiedzenia i setki zdjęć, którymi chcemy się podzielić. Dlatego postanowiliśmy napisać książkę będącą połączeniem przewodnika zawierającego konkretne informacje i rady dla wędrujących z psami oraz ciekawych opowieści z naszej podróży. No i zdjęcia, zdjęcia i jeszcze raz zdjęcia... - zapowiadają.

Po powrocie do Polski, prócz pracy nad książką czeka ich proza życia. Przeprowadzają się ze stolicy na Dolny Śląsk, żeby być bliżej ukochanych skał. I szukają pracy. - Żeby zarobić na chleb i... kolejne podróże – mówią.

Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony i fanpejdża 3wilki.pl

>>>ZAJRZYJ KONIECZNIE
Blog Agaty i Przemka
Fanpejdż Watahy

DOŁĄCZ DO AKCJI "ZABIERAM PSA NA WAKACJE"

Psy, ludzie i zabawa czyli Psia Dolina 2013

$
0
0


92 osoby i 74 psy w psiej grze miejskiej i 1639 zł i 72 gr zebrane dla schroniska w Józefowie - to najważniejsze liczby niedzielnego pikniku, który odbył się na warszawskim Służewie. Podróże z psem (w ramach grupy DogBlog) współorganizowały piknik.

Marzenie o psim pikniku zrodziło się jesienią ubiegłego roku. Z tego marzenia i pomysłu powstała grupa DogBlog, po drodze były dwa charytatywne kiermasze rękodzieła zrealizowanie wspólnie ze Służewskim Domem Kultury i wreszcie – Psia Dolina czyli piknik dla psów i ludzi (również zorganizowany wspólnie z SDK). Cel: zaktywizować warszawskich psiarzy i przy okazji pomóc zwierzakom w potrzebie.


Na Psiej Dolinie pomagaliśmy Schronisku dla Zwierząt w Józefowie. Puszki zapełniały się błyskawicznie, a namiot pęczniał od darów. Oczywiście gwoździem programu była psia gra miejska. 60 psio-ludzkich drużyn wyruszyło na trasę, aby rozwiązać 12 zadań. Zadania były związane ze Służewem i psami (w niektórych to się łączyło, jak np. w pytaniu o kolor ogona psa namalowanego na bloku przy Noskowskiego 6, który z Flicką codziennie mijamy).


Psia Dolina to także mnóstwo innych atrakcji. M. in. bezpłatne porady specjalistów (dzięki marce DogChow, firmie Bayer i CEK ZUZIK), szkółka frisbee (zorganizowana przez DogChow), minisesje zdjęciowe psów robione przez Taidę Tarabułę... No i wreszcie: pokazy agility przygotowane przez klub Cavano, w którym z Flicką na co dzień ćwiczymy. Osobiście więc szczególnie dziękuję klubowiczom - było wspaniale!



Psiej Doliny nie byłoby bez Was - dziękuję, że postanowiliście tę niedzielę spędzić wspólnie z nami. Dziękuję dziewczynom z DogBlog. Służewskiemu Domowi Kultury i Spółdzielni Mieszkaniowej "Służew nad Dolinką" za nieocenioną pomoc w organizacji. I oczywiście sponsorom, dzięki którym piknik był bogaty w atrakcje, a wszyscy uczestnicy gry miejskiej zostali obdarowani wspaniałymi prezentami i nagrodami: producentowi marki Dog Chow, firmie Bayer, firmom: BioSante Veterinary Solutions, Botaniqa i Pawsitve Dog Design. Wszystkim, którzy byli tego dnia z nami :)


(autorką zdjęć jest Iwona Stepajtis z bloga Psie Wędrówki)

WIĘCEJ ZDJĘĆ i RELACJI Z PIKNIKU ZNAJDZIECIE NA:
Stronie DogBlog oraz fanpejdżu DogBlog

MOIM ZDANIEM: Jak husky zaczął trenować agility

$
0
0

Zaczęło się przypadkiem. Bo przecież samej do głowy by mi nie przyszło takie coś. Że jak to? Husky (nawet mix) na torze agility? Przecież to śmiechu warte. Tymczasem trenujemy z Flicką już ponad rok. I nie zamierzamy przestać.

Na pewno nie będzie chciała. Zwieje z toru. Nie nauczy się. Z takim nastawieniem szłam na pierwsze w życiu zajęcia agility z moją Flicką. Byłyśmy wtedy w Gryfinie. Moja siostra od jakiegoś czasu tam na takie zajęcia chodziła ze swoją suką. Poszłyśmy więc z Flicką towarzysko, zarzekając się, że nic z tego i tak nie będzie. Ku mojemu zdumieniu, Flicka nie tylko błyskawicznie załapała do czego służy hopka, ale wyraźnie się jej spodobało to skakanie (tu ogromne ukłony dla Natalii z gryfińskiego klubu Gryps, która naprawdę robi tam wspaniałą robotę - bez wypasionego sprzętu, bez stałego placu, ale za to z wielką pasją i zapałem). Wtedy w mojej głowie po raz pierwszy zaświtała myśl, że skoro mój pies się przy tym fajnie bawi, to może by spróbować...

Po powrocie do Warszawy komenda "hop!" była na porządku dziennym. Flicka skakała przez ławki, płotki, kamienie. Przez wszystko, co do skakania się nadawało. Trochę zaczęłam szperać po sieci, gdzie by tu w Warszawie pójść na jakiś kurs. Po tym, jak zakończył się kurs posłuszeństwa, na który z nią chodziłam, brakowało mi trochę motywacji do ćwiczenia z psem. A iść na kolejny kurs posłuszeństwa, gdzie znowu będziemy klepać to samo - bez sensu...

Pierwsze skoki w Gryfinie. 

Któregoś dnia na spacerze spotkałam pana, który ćwiczył sztuczki ze swoimi psami (teraz już naszymi klubowymi kolegami - Lokim i Laryksem;)). Zapytałam, gdzie można się zapisać na takie zajęcia. Wymienił chyba trzy kluby, ale jakoś tak w pamięć zapadł mi klub Cavano (pan użył ważnego argumentu - jest blisko).
Jeszcze tego samego dnia napisałam maila, a chyba półtora miesiąca później ruszył kurs dla początkujących.

Pierwsze zajęcia były straszne. Przynajmniej dla mnie. Bo Flicka bawiła się znakomicie, robiąc mi wstyd przed wszystkimi. Ona po prostu uznała, że oto jesteśmy na wielkim psim placu zabaw, gdzie są nie tylko zabawki, ale i mnóstwo innych psów do zabawy, no i gdzie oczywiście można robić, co tylko się chce.
No więc robiła. Zwiewała mi notorycznie robiąc radosne rundy po całym placu (przeszkadzając przy okazji grupie, która ćwiczyła obok), biegając przez przeszkody jak popadnie, zachęcając inne psy do zabawy. Trochę minęło, zanim zakodowała sobie w psiej łepetynie, że na torze agility pies owszem się bawi, ale tylko ze swoim przewodnikiem.

Pierwsze tygodnie to ćwiczenia tylko w tunelach. Do znudzenia wręcz. Mokka, nasza trenerka, cierpliwie tłumaczyła, że naskakać się jeszcze zdążymy, a na tunelach musimy nauczyć się handlingu. No właśnie. To znaczy - prowadzenia psa. Bo nie myślcie sobie, że człowiek na treningu agility nic nie robi. Zmiany przed psem, zmiany za psem, zmiany niemieckie i inne cuda, pamiętanie kolejności przeszkód i odpowiednie poprowadzenie psa - to naprawdę nie lada wyzwanie. Ja jestem tu modelowym antytalentem (to oznacza, że gdyby nawet mój pies, był najwybitniejszym agilitowcem świata, to niewiele by z tego było, bo w agility talent człowieka też jest ważny).

Flicka psem agilitowym nie jest (tym bardziej w parze ze mną...). To typowy husky. Jeśli czegoś nie chce - nie zrobi, albo zrobi po swojemu. Na przykład taki tunel. Tu inwencja mojego psa nie zna granic - tunel przecież można gryźć, ciągnąć, można też na tunel naskoczyć, albo go przeskoczyć. Hm, Flicka kocha skoki... Przy agility to oczywiście ważne, ale są jeszcze takie przeszkody jak na przykład palisada, która (podobnie jak kładka czy huśtawka) ma strefy. Strefy to oznaczone na żółto pola, które pies musi zaliczyć, a więc dotknąć łapami, nosem, czy jakąkolwiek psią częścią ciała. Jeśli więc Flicka radośnie zeskakuje z samego czubka palisady, naturalnie nie ma szans na zaliczenie strefy.... Przykłady można mnożyć.

Nasze treningi wyglądają różnie. Czasem ja mam zły dzień i totalnie nie ogarniam zadanych przebiegów. Czasem Flicka ma zły dzień i zupełnie nie może się skupić na tym, co jej pokazuję. Czasem obie mamy zły dzień i wtedy jest masakra totalna....

Po tym, co napisałam, pewnie zapytacie - po co nam to agility?

No właśnie. Agility wspaniale pomaga budować więź z psem (to co pisałam wcześniej - na torze pies bawi się tylko z przewodnikiem, musi podążać za jego ruchami i gestami, skupiać się na człowieku). Agility pomaga trzymać w ryzach mojego nieprzewidywalnego z natury psa. Agility - choć to sport, gdzie się biega i skacze - to jednak jest to przede wszystkim trening psiego umysłu. To także mnóstwo pracy poza treningami (a treningi są doskonała motywacją, żeby coś z psem robić). No i oczywiście są takie dni, kiedy obie z Flicką jesteśmy w formie i wtedy jest naprawdę cudownie! Fajnie też widzieć ogromny zapał i radość psa, kiedy wracamy na tor po nawet krótkiej przerwie (czy to z powodu mojej pracy, czy jakiegoś wyjazdu). No i zawsze sztuczki agilitowe można wykorzystać na codziennym spacerze, jak się chce zaszpanować trochę przed innymi.

Kolega Flicki - czyli Loki. To poniekąd przez niego trafiłyśmy z Flicką do klubu Cavano.
Oczywiście - agility to sport - a więc są zawody, rywalizacja. Ale to dla tych najlepszych. Najważniejsza w agility jest zabawa. Dlatego będę z uporem maniaka powtarzać zawsze i wszędzie - to sport dla każdego, zdrowego psa, który lubi ruch i zabawę. Nawet jeśli to z natury wybitnie nieagilitowy haszczak z wybitnie nieagilitową właścicielką.

KŚ (fot. Karola/Cavano, Pzp, Iwona Stepajtis)

>>>ZOBACZ TAKŻE:
Strona klubu agility Cavano
Strona klubu Gryps
Słów kilka o bieganiu  z psem








MOIM ZDANIEM: Psy a parki narodowe

$
0
0

To temat drażliwy. Podróżujący z psami, chcieliby móc wejść z psem do każdego parku narodowego. Bo przecież – pytają – w czym problem, jeśli pies jest na smyczy? Niektórzy nawet uściślają – na krótkiej smyczy.

Postanowiłam to sprawdzić (efektem tej pracy jest też szczegółowy informator o tym, do którego parku można wejść z psem, a do którego nie).

W ośmiu parkach narodowych obowiązuje całkowity zakaz wprowadzania psów, w kolejnych sześciu częściowy. Dlaczego? Tłumaczenia są różne. Jedni zasłaniają się od razu ustawą o ochronie przyrody, inni szczegółowo tłumaczą, że chodzi o dobro dzikich zwierząt.

Długo rozmawiałam na przykład z dyrektorem Bieszczadzkiego Parku Narodowego Leopoldem Bekierem. Bo chyba najczęściej spotykam się właśnie z pretensjami i żalami dotyczącymi tego bieszczadzkiego zakazu. Jak tłumaczy dyrektor Bekier, chodzi o dzikie zwierzęta. Dokładnie drapieżniki: rysia, wilka, niedźwiedzia. Bieszczadzki PN jest jedynym, w którym występuje komplet polskich drapieżników. I jak mówi dyrektor – nie chodzi tylko o to, że pies taką zwierzynę płoszy. Pies znaczy teren, ale może też przenosić wirusy i bakterie, które w środowisku naturalnym mogą być trudne do opanowania. Tak uznali specjaliści piszący plan ochrony dla bieszczadzkiego parku.
Zupełnie z innym nastawieniem spotkałam się na przykład w Gorczańskim Parku Narodowym. Wszystko wskazuje na to, że w powstającym właśnie planie ochrony zakaz wprowadzania psów zostanie zniesiony. W Gorczańskim Parku, nim weszła w życie wspomniana ustawa, psy mogły chodzić po szlakach.
W parku pienińskim i w Borach Tucholskich usłyszałam za to dość zaskakujące tłumaczenie. Bo... te parki są małe. I wokół mnóstwo jest terenów o podobnym charakterze, gdzie psy mogą swobodnie chodzić, „więc zostawmy te chronione fragmenty w spokoju”.

Tam gdzie obowiązują częściowe zakazy, zwykle chodzi o ochronę żyjącej tam zwierzyny. Na przykład stanowisk lęgowych ptaków w PN Ujście Warty. Czy żubrów w Białowieży. Tu właściwie trudno się z tym nie zgodzić. Bo nawet jeśli pies ma założony kaganiec, będzie szczekał, a tym samym niepokoił zwierzęta.

W części parków pracownicy zasłaniają się właściwie tylko i wyłącznie zapisem zawartym w ustawie. Czy można coś zrobić? Tak. Pisać prośby do dyrekcji parków o to, aby w planach ochrony ujęli możliwość wprowadzenia psów. W większości parków narodowych trwają prace nad takimi dokumentami (te plany ochrony będą ważne przez najbliższe 20 lat!). Obecnie zatwierdzony plan ochrony ma jedynie PN Bory Tucholskie, ale na przykład plan ochrony Bieszczadzkiego PN jest już złożony na biurku ministra do akceptacji. W takim przypadku trzeba uderzać do ministra ochrony środowiska. Bo to jemu ustawa daje możliwość wprowadzenia odstępstwa od zakazów (także dla celów turystycznych, rekreacyjnych czy sportowych).

Rozmawiając z pracownikami parków często spotykałam się z obawą, że jeśli pozwolą wejść na teren parku psom na smyczy – ludzie zaczną łamać zakaz i puszczać psy luzem. Nie znoszę takiego stawiania sprawy. Bo to tak, jakby zakazać ludziom przechodzenia przez jezdnię, bo jak stworzymy pasy to i tak zaczną przełazić w miejscach niedozwolonych. Ale niestety muszę przyznać, że choć buntuję się przeciwko takiemu "nie, bo nie" na zapas, to mam poczucie, że my, psiarze, sami jesteśmy sobie winni (nie lubię też takich uogólnień, no ale tak to w życiu niestety działa...)

Nad takim puszczaniem psów luzem ubolewają chociażby w Kampinoskim Parku Nardodowym. To jeden z największych parków, więc trudno każdego upilnować. I przyznam że mnie też złości potwornie, kiedy ktoś taki zakaz łamie. Dlaczego? Po co? Skoro pies jest taki grzeczny i posłuszny i idzie cały czas blisko właściciela, jaka to różnica, jeśli będzie szedł na luźnej smyczy? Dla właściciela żadna, a dla osoby patrzącej z boku, czy właśnie pracownika parku - zasadnicza. Tym bardziej, że pies i tak może poruszać się tylko po szlaku. To chyba tylko i wyłącznie zła wola i lenistwo właściciela (a wierzcie mi, naprawdę gorzej mają właściciele tych „niegrzecznych” psów, które totalnie nakręcają się zapachami lasu i prą naprzód ciągnąc przy tym z całej siły).

Walczmy o udostępnianie nam, psiarzom, pięknych zakątków kraju. Ale jednocześnie szanujmy te miejsca, gdzie pies ma ograniczoną swobodę.


(fot. Pzp)

>>>ZOBACZ TAKŻE
Psy w parkach narodowych - gdzie można, gdzie nie
Pies w lesie 

PIES W PARKU NARODOWYM

$
0
0
Psi zaprzęg w Kampinoskim Parku Narodowym (fot. Justyna Gettel)
W Polsce są 23 parki narodowe. Ustawa o Ochronie Środowiska wprawdzie zakazuje wprowadzania psów na obszary objęte ochroną, jednak dyrekcja parku może ten zakaz znieść poprzez zapis w planie ochrony parku. Obecnie całkowity zakaz obowiązuje w ośmiu parkach, a częściowy w sześciu. W pozostałych psy mogą spacerować po parku, ale zawsze po szlakach i zawsze na smyczy (czasem także w kagańcu). Za niestosowanie się do zakazów można zapłacić mandat do wysokości nawet 500 zł.

Obecnie większość parków narodowych jest w trakcie tworzenia swoich planów ochrony. Jest to szansa dla turystów z psami, aby o zapis zezwalający na wejście na szlak z czworonogiem powalczyć.
>>>POZWÓLMY PSOM SPACEROWAĆ PO PARKACH NARODOWYCH

Poniżej alfabetyczna lista polskich parków narodowych z informacją dotyczącą wprowadzania psów (klikając w nazwę parku - trafisz na jego stronę)

BABIOGÓRSKI PARK NARODOWY
całkowity zakaz

BIAŁOWIESKI PARK NARODOWY
częściowy zakaz
Psy mogą wejść do Parku Pałacowego i Obrębu Ochronnego Hwoźna. Muszą być na smyczy i w kagańcu.

BIEBRZAŃSKI PARK NARODOWY
częściowy zakaz
Psy mogą wejść na wszystkie szlaki piesze, prócz Czerwonego Bagna i szlaków Sośni. Muszą być na smyczy i w kagańcu.

BIESZCZADZKI PARK NARODOWY
całkowity zakaz

PARK NARODOWY BORY TUCHOLSKIE
całkowity zakaz

DRAWIEŃSKI PARK NARODOWY
całkowity zakaz

GORCZAŃSKI PARK NARODOWY
całkowity zakaz

PARK NARODOWY GÓR STOŁOWYCH
można
Psy muszą być na smyczy, agresywne dodatkowo w kagańcu.

KAMPINOSKI PARK NARODOWY
można
Psy muszą być na smyczy.

KARKONOSKI PARK NARODOWY
można
Psy muszą być na smyczy.

MAGURSKI PARK NARODOWY
można
Psy muszą być na smyczy.

NARWIAŃSKI PARK NARODOWY
można
Psy muszą być na smyczy.

OJCOWSKI PARK NARODOWY
można
Psy muszą być na smyczy i w kagańcu.

PIENIŃSKI PARK NARODOWY
całkowity zakaz

POLESKI PARK NARODOWY
całkowity zakaz

ROZTOCZAŃSKI PARK NARODOWY
częściowy zakaz
Psy mogą chodzić po wszystkich szlakach na smyczy, z wyjątkiem Bukowej Góry, gdzie obowiązuje całkowity zakaz.

SŁOWIŃSKI PARK NARODOWY
częściowy zakaz
Psy mogą chodzić na smyczy po wszystkich szlakach, z wyjątkiem dróg prowadzących na plażę i samych plaż (zakaz obowiązuje przez cały rok).

ŚWIĘTOKRZYSKI PARK NARODOWY
można
Psy muszą być na smyczy, dodatkowo agresywne w kagańcu.

TATRZAŃSKI PARK NARODOWY
częściowy zakaz
Psy mogą spacerować jedynie Doliną Chochołowską (tylko do schroniska) oraz drogą pod Reglami. Muszą być na smyczy.

PARK NARODOWY UJŚCIE WARTY
częściowy zakaz
Psy mogą spacerować po wszystkich szlakach z wyjątkiem obszarów Ochronnych Słońsk i Chyrzyno. Muszą być na smyczy.

WIELKOPOLSKI PARK NARODOWY
można
Psy muszą być na smyczy.

WIGIERSKI PARK NARODOWY
można
Psy muszą być na smyczy. Agresywne dodatkowo w kagańcu.

WOLIŃSKI PARK NARODOWY
całkowity zakaz


>>>ZOBACZ TAKŻE:
MOIM ZDANIEM: PSY A PARKI NARODOWE
Pies w lesie - przepisy i zakazy


HISTORIE: Eto, pies maratończyk

$
0
0

Eto, mieszaniec labradora, może pochwalić się sporą kolekcją medali z biegów ulicznych. Ma na swoim koncie już kilka „dyszek” i dwa półmaratony. Teraz, razem ze swoim panem, szykuje się do wyjątkowego startu – ultramaratonu górskiego Chudy Wawrzyniec.

Niemal każdego dnia w warszawskim Parku Skaryszewskim można spotkać niezwykłą parę biegaczy: Filipa Bojko i jego psa Eto. To duet dobrze znany w biegowym światku, bo Filip z Etosiem nie raz już startowali w zawodach, zwykle budząc ogromną sympatię kibiców i innych zawodników.

Etoś w swoim żywiole.
- Wariacie, zamęczysz na śmierć tego psa! - Filip wspomina, że jeszcze kilka lat temu z taką właśnie reakcją, głównie starszych pań, spotykał się, kiedy trenował z psem. Tymczasem Eto, choć jego mama jest labradorką, ma charakter wytrzymałego sportowca. Urodził się i wychował w górach, gdzie właściwie każdą chwilę spędzał w ruchu (mama Filipa prowadziła wówczas agroturystykę w Beskidzie Niskim). Z kolei Filip od zawsze był związany ze sportem. Najpierw grał w piłkę nożną (imię psa oczywiście pochodzi od piłkarza Samuela Eto'o), potem zaangażował się w bieganie.
Kiedy zabrał Etosia do Warszawy – postanowił połączyć dwie rzeczy – psi spacer ze swoim treningiem. Okazało się, że to strzał w dziesiątkę. - Etoś potrafi biegać i luzem i na smyczy, wie, kiedy musi być blisko mnie, a kiedy może pozwolić sobie na odrobinę swobody – mówi Filip. Nim zaczął zabierać psa na treningi, poszedł do weterynarza. - Labki mają skłonności do chorób stawów. Najpierw więc sprawdziłem, czy u Etosia nie ma żadnych przeciwwskazań do intensywnego biegania – mówi.

Park Skaryszewski. Filip prowadzi trening grupy przygotowującej się do maratonu.
Eto nadaje tempo (a w specjalnym, psim plecaku niesie m. in. wodę i przysmaki)
Startowanie w zawodach to właściwie dzieło przypadku. - Poszliśmy za trening i okazało się, że właśnie organizowana jest Praska Dycha. Poszedłem do organizatorów i zapytałem, czy mogę wystartować z psem. Zgodzili się i tak to się zaczęło – mówi. Z Etosiem wystartował między innymi w toruńskim Półmaratonie św. Mikołajów, piętnastokilometrowym Biegu Chomiczówki, a także w dwa lata temu w Półmaratonie Warszawskim. Filip śmieje się, że ten start zostanie zapisany w annałach, bo dziś organizatorzy skrupulatnie odnotowują w regulaminach zakaz startu ze zwierzętami.

6. Półmaraton Warszawski. Filip i Eto razem na trasie.
Choć zwykle na biegnącego u boku Filipa psa wszyscy reagują bardzo życzliwie, kiedyś, podczas jednego z biegów, jakiś zawodnik zażądał dyskwalifikacji Filipa, bo psa uznał za... niedozwolony doping. - Kiedy biegłem półmaraton z Etosiem miałem czas 1:42, a jak sam – dziesięć minut szybciej. Kiedy biegnę z psem, to on jest najważniejszy. Do niego muszę dostosować tempo, pies potrzebuje przerw na schłodzenie, na pojenie. To wcale nie przyspiesza biegu – tłumaczy. Poza tym Eto to pies, który biegnie przy nodze swojego pana – czyli go nie ciągnie.
Dziś jednak Filip nie zabiera już psa na uliczne biegi miejskie. - Jest na nich zbyt tłoczno. Pies nie czułby się dobrze w takim tłumie – mówi. Znalazł dla siebie i psiego towarzysza alternatywę. Biegi górskie.

Przerwa na chłodzenie.
Chudy Wawrzyniec to górski ultramaraton. Zawodnicy biegną 50 albo 80 km ścieżkami polsko-słowackiego pogranicza. Ostre podbiegi i zbiegi, kręte ścieżki, błoto i kamienie. Czy pies da sobie radę w takich warunkach? - To Etoś będzie dyktował warunki – mówi Filip. - Chudy Wawrzyniec jest tak zorganizowany, że w czasie biegu można podjąć decyzję – czy biegniemy na 50 czy 80 km. Nastawiam się na 50, ale jeśli nie będzie upału, być może spróbujemy 80. Będziemy biec spokojnie, Eto będzie mógł ochłodzić się w górskich potokach – tłumaczy Filip.

Chudy Wawrzyniec startuje 10 sierpnia o godz. 4.30. Trzymamy kciuki i łapy!

(wszystkie zdjęcia pochodzą z archiwum Filipa)

ZABIERAM PSA NA WAKACJE - DOŁĄCZ DO AKCJI

>>>ZOBACZ TAKŻE
Bieganie z psem. Jaki sprzęt wybrać

HISTORIE: Ewa i jej latające psy

$
0
0

To historia o miłości do psów i walce o marzenia. Oczywiście historia z podróżowaniem w tle. Poznanianka Ewa Kiryk oraz psy Flicka i Bessie mają szansę polecieć do USA na jedną z najbardziej prestiżowych imprez sportów kynologicznych. Barierą są pieniądze. Tylko i aż.

Pasją Ewy są psy. Pasja Flicki i Bessie? Zabawa! A najlepiej z frisbee! Są w tym tak dobre, że podczas zawodów Dog Chow Disc Cup 2013 (dla niewtajemniczonych – chodzi po prostu o „latające psy”) zakwalifikowały się na Mistrzostwa Świata U.S. Disc Dog Nationals w dogfrisbee. Ale o tym później.

Haker i Flicka oraz ich kolega Marvel (fot. E. Kiryk)
Ewa Kiryk, dziś studentka zootechniki, ze zwierzętami związana jest od zawsze. Najpierw jeździła konno, a gdy w jej domu pojawił się pies – sznaucer miniatura o imieniu Haker – zaczęła trenować z nim posłuszeństwo, chodziła też na zajęcia agility. Kiedy Ewa miała 15 lat pojechała z Hakerem na obóz sportowy. Tam zobaczyła border collie trenujące dogfrisbee. Zakochała się i w rasie, i w sporcie. - Początki nie były proste, opanowanie podstawowych rzutów to ciężka i pracochłonna nauka - wspomina. - Do tego zaczynałam z Hakerem, który miał problemy z skupieniem się, często też wolał sam pobawić się frisbee. Trudno mu też było łapać długie rzuty. Ja się nie poddawałam i walczyłam, co uczyło mnie cierpliwości jak i coraz lepszej komunikacji z psem – opowiada Ewa. Nastolatka zaczęła marzyć o własnym border collie. Podczas obozu miała okazję potrenować z tymi psami i od razu wiedziała, że to rasa stworzona dla niej. Na swojego psa musiała jednak jeszcze długo poczekać.

A jak dorosnę... (fot. E. Kiryk)
Flicka urodziła się 31 sierpnia 2011 roku. Osiem tygodni później była już u Ewy. - Jakieś dwa tygodnie przed odbiorem suki obejrzałam po raz kolejny film „Flicka”, który jest o dzikim mustangu. Słowo „flicka”  po szwedzku znaczy dziewczyna, a w filmie tłumaczyli to jako ładna, szalona, nieokrzesana dziewczyna. Ja chciałam imię, które coś będzie znaczyć i to było idealne!
Ewa podkreśla, że nie nastawiała się, że Flicka będzie musiała trenować frisbee. - Każdy pies ma inne predyspozycje, inne rzeczy sprawiają mu frajdę. Nie chciałam robić niczego na siłę, ale okazało się, że Flicka jest do frisbee stworzona. To jej świat – mówi Ewa. Pierwszy start w zawodach w Warszawie odbył się, kiedy suka miała dokładnie 1 rok i 2 dni. Później kolejne starty – zwykle z sukcesami.
Oprócz Flicki jest jeszcze Bessie – też suka border collie. - To pies znajomej hodowczyni. Jakoś tak wyszło dwa lata temu, że zaczęłam z nią startować, potem zaczęłam mieć wyniki i nasza współpraca nadal trwa. Ja lubię Bessi, a i ona się dobrze u mnie czuje – mówi Ewa.
W zawodach  Dog Chow Disc Cup 2013 startowała i z Flicką, i z Bessie. I z obiema uzyskała kwalifikację na zawody w USA. Z Flicką w kategorii Super Open (freestyle), a z Bessie - w kategorii dystansowej Super-Pro.

Podczas zawodów (fot. Andrzej Podgórski)
W trakcie sezonu trenuje z psami frisbee cztery razy w tygodniu. - Każdy trening jest inny, na każdym mam inne cele. Ale frisbee to nie wszystko, latem na przykład moje psy dużo pływają, co buduje i rozwija ich mięśnie, biegają, spacerują, trenujemy też sztuczki i ćwiczymy posłuszeństwo. Są też dni, kiedy psy więcej odpoczywają, ale to zwykle w okresie jesienno-zimowym, gdy ja mam mniej czasu na spacery, bo studiuję, a  i pogoda nie pozwala już na tyle rzeczy – tłumaczy Ewa.

Starty w zawodach to oczywiście podróże. Głównie po Polsce, ale Ewa była też z psami w Czechach i na Węgrzech. - Nie mam samochodu, więc najczęściej podróżuję pociągami. No chyba, że jadę z kimś samochodem. Psy są do tego przyzwyczajone – jeżdżą od małego, więc długa podroż autem czy pociągiem nie jest problemem. Najdłuższa nasza podroż to 12 godzin - tyle zajęła nam trasa powrotna z Budapesztu, bo nawigacja prowadziła jakimiś dziwnymi trasami – opowiada Ewa. Ubolewa tylko, że w Polsce ciągle jeszcze spotyka się z niemiłymi sytuacjami. - Ostatnio na przykład wyrzucono mnie z psami z budynku dworca na zewnątrz. Usłyszałam, że to nie schronisko, a była noc i miałam godzinę do pociągu – mówi. Oczywiście pozytywnych historii też nie brakuje. - Najczęściej kiedy idę obładowana bagażami i prowadzę psy, ludzie zaczepiają i proponują pomoc.
Jeśli uda się polecieć na zawody za ocean – Flickę i Bessie czeka pierwsza w życiu podróż samolotem. - Z siedzeniem w kontenerze nie będzie problemu. Psy są do tego przyzwyczajone. Chcę przed wyjazdem wybrać się jednak z nimi na lotnisko, żeby zaznajomić je także dźwiękami samolotów – tłumaczy Ewa.

To dokąd lecimy? (fot. Taida Tarabuła)
Zawody odbywają się 12-13 października. Ewa chciałaby wyjechać 8 października, aby mieć czas na przestawienie się na inną strefę czasową i by psy mogły odpocząć po podróży. W tej chwili jedyną barierą, aby Ewa, Flicka i Bessie mogły reprezentować Polskę na Mistrzostwach Świata są pieniądze. - Potrzeba ok. 10 tys. zł, w tym są  koszty lotów moich psów, wynajęcie auta, wiza, nocleg – wylicza Ewa. Ona sama, mimo że studiuje i pracuje nie jest w stanie udźwignąć takiej kwoty. Postanowiła jednak walczyć o swoje marzenia. Tak zrodziła się akcja „Lecą po sukces!”
- Pomysł na zbieranie pieniędzy powstał już na początku. Poprosiłam moją znajomą Renatę Kin o pomoc w prowadzeniu bloga, strony na Facebooku, szukaniu sponsorów i tak to wszystko ruszyło. Niedawno do naszej drużyny dołączył też mój znajomy Adrian Tyczyński – mówi Ewa.

Ewa cały czas szuka sponsorów. Można jej pomóc wpłacając pieniądze na konto podane na jej stronie, albo wesprzeć w ramach inicjatywy Polak potrafi.

STRONA EWY – LECĄ PO SUKCES
FANPEJDŻ NA FACEBOOKU
STRONA NA POLAK POTRAFI

A tu filmik, na którym Ewa oraz wspaniałe bordery prezentują próbkę swoich możliwości:

Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony Ewy Kiryk. Autorem pierwszej fotografii jest Tomasz Mońko

>>>ZOBACZ TAKŻE
Jak husky zaczął trenować agility
Eto, pies maratończyk

Blog Day i marmoladki jabłkowe, czyli tym razem o jedzeniu

$
0
0
31 sierpnia to Dzień Blogera. I jest taki ładny zwyczaj (odkryłam go dziś!), że poleca się 5 blogów. A żeby nie było zbyt łatwo, muszą to być blogi tematycznie nie związane z tym własnym. U mnie wybór jest prosty: blogi o jedzeniu! A skoro będzie o jedzeniu, to na deser dam Wam przepis na marmoladki jabłkowe.

1. JADŁONOMIA
Od dawna mój numer jeden wśród kulinarnych blogów. Autorka z roślinami potrafi chyba zrobić wszystko. Jej blog to doskonałe źródło inspiracji kulinarnych. Regularnie przyrządzam domową nutellę i krem czekoladowy według jej przepisu. Polecam, polecam i jeszcze raz polecam. Także mięsożercom.

2. MINTA EATS
Miałam swego czasu przyjemność pracować w jednej redakcji z autorką bloga. Niemal każdego dnia przynosiła do redakcji ciasto. Ech, było słodko... Kojarzyła mi się więc Małgosia z tymi muffinkami i innymi słodkościami, aż nie zajrzałam na jej bloga. A tam - wcale nie za słodko, za to kolorowo, pięknie, prosto.

3. WHITE PLATE
Nie sposób pominąć bloga Elizy Mórawskiej w tym zestawieniu. Czytam i zachwycam się od dawna. Rzetelne przepisy, wspaniałe zdjęcia. Mniam!

4. BELGIA OD KUCHNI
Blog głównie o jedzeniu, ale nie tylko. Mi polecił Michał, bo autorką jest jego szkolna koleżanka, która mieszka teraz w Belgii. Wprawdzie autorka bardziej aktywna jest na facebookowym fanpejdżu niż na samym blogu, ale w sumie to żaden kłopot. Wystarczy polubić.

5. PERFETTO
Męski akcent na koniec zestawienia. Bo jedzenie to także patrzenie - uwielbiam patrzeć na perfettowe zdjęcia. A na nich - piękne miejsca, piękne jedzenie. Mistrzowsko!

Marmoladki jabłkowe.

No, to teraz coś ode mnie.
Przepis na marmoladki jabłkowe znalazłam dawno temu w jednej z książeczek kulinarnych dodawanych do jakiejś gazety (nie mogłam znaleźć w bałaganie moich kucharskich książek i czasopism - uzupełnię więc źródło przepisu przy okazji). Z miejsca się zakochałam. A ponieważ pierwsze antonówki już są na bazarkach, to pewnie niedługo zrobię. Swego czasu namiętnie fotografowałam jedzenie i ten dzisiejszy przepis postanowiłam wybrać, przeglądając te moje stare fotki. Padło na marmoladki, bo zdjęcie robione jeszcze wtedy, kiedy mój Dziadek żył. U niego (i u Babci, której już wtedy nie było) na balkonie. Na babcinej serwetce, ze staroświecką szklaneczką herbaty. A i same galaretki bardzo staroświeckie....

Potrzebne będą:
kwaśne jabłka (ja zawsze robię z antonówek),
cukier,
cytryna,
odrobina oleju.

Jabłka obrać, wykroić gniazda nasienne. Owoce pokroić w kostkę i wrzucić do rondla. Można dolać odrobinę wody, aby się nie przypaliły i gotować, aż się rozpadną. Wtedy przetrzeć (albo zmiksować), aby otrzymać gładki mus.
Wziąć szklankę (filiżankę, kubeczek, łyżkę) do odmierzania musu i cukru. Zasada jest prosta: na każde cztery szklanki musu - trzy szklanki cukru. Dodać sok i skórkę otartą z cytryny. Wymieszać w rondlu i pomału smażyć aż zgęstnieje. Zwykle około dwóch godzin.
Gorącą, jabłkową masę trzeba wylać do wysmarowanej (delikatnie) oliwą płaskiej brytfanki i odstawić do stężenia. Kiedy ostygnie i stężeje - kroić w kosteczkę, a każdy kawałek jeszcze potem obtoczyć w cukrze. Odstawić, aby dobrze obeschły. Marmoladki można przechowywać kilka miesięcy w szczelnych pojemniczkach.
Smacznego!

MOIM ZDANIEM: Parkowa paranoja

$
0
0

Szczerze? To mam już trochę dosyć. Właściwie powinnam machnąć ręką, prychnąć, odwrócić się na pięcie. Powiedzieć na odchodne: wsadźcie sobie te swoje parki gdzieś! A wszystko przez warszawski Ogród Krasińskich i projekt zasad korzystania z owegoż.

Do Ogrodu Krasińskich nie jest mi po drodze. Ale nie raz bywałam tam z psem. Zwykle w towarzystwie gości, którzy będąc u nas mieli ochotę pójść na spacer po Warszawie. Wysiadaliśmy więc na stacji metra Ratusz Arsenał i kierowaliśmy się właśnie do parku, a potem dopiero na Stare Miasto.

Teraz park został zrewitalizowany. Super. Pięknie. Wspaniale. Brawo. Skoro nowiuśki park już jest, musi być nowiusieńki regulamin korzystania. A w nim dwie opcje do wyboru: albo zakaz wprowadzania psów, albo tylko w kagańcu i na smyczy. Dwie opcje, bo na razie to jeszcze projekt.

Myślę sobie, że mogła to wymyślić tylko osoba, która albo nigdy psa nie miała, albo szczerze psów nienawidzi, albo się ich boi. Albo wszystko na raz.

Szanowny Urzędniku, który to wymyśliłeś. Moja mama lubi mawiać, że nadgorliwość gorsza od faszyzmu. A mój Michał, czytając ten projekt, miał tylko jedno skojarzenie: Niemcy już kiedyś zamykali parki.

Zgodzę się na smycz, na zakaz łażenia po rabatach, po placach zabaw dla dzieci, straszenia kaczek i czegokolwiek co tam sobie jeszcze żyło będzie. Szanuję to, że ktoś w pocie czoła te rabaty sadzi, pielęgnuje, i nie chce, żeby czy to człowiek, czy to pies, w kwiaty mu się pchał. Kwiaty są po to, aby je podziwiać. I zgoda. Jak mój pies zrobi kupę - posprzątam. I będę bić brawo strażnikom miejskim wlepiającym 500 zł mandatu każdemu prostakowi, któremu po kupę ciężko się schylić.

Ale kaganiec? Tu Szanowny Urzędniku zechciej wrócić, do tego, co mówi moja mama. Proszę zajrzyj też do stołecznego regulaminu utrzymania czystości. Albo wyręczę Cię. Wystarczy jedno zdanie, które tu zacytuję: "Na tereny przeznaczone do wspólnego użytku psy należy wyprowadzać na smyczy, a agresywne nadto w kagańcach."

Nie mam agresywnego psa. Tak jak wielu innych psiarzy. Smycz to forma kontroli. Bardzo skuteczna. Wystarczająca jak na "parkowe warunki". Mój pies będąc na smyczy nie wejdzie na rabaty, nie pogoni za kaczką, nie rozpędzi się w zabawie i nie wpadnie na plac przeznaczony dla dzieci. A jak zrobi kupę, to po nim posprzątam.

Drogi Urzędniku, a może zaproszę Cię na spacer z psem? Pies będzie na smyczy. Przejdziemy się po parku. Dowolnym. Nawet, jeśli łaskawie pozwolisz, po Ogrodzie Krasińskich. Pokażę Ci, że pies nie jest potworem, którego najlepiej zamknąć w klatce, a jeśli wypuścić - to tylko na krótkiej smyczy i obowiązkowo w kagańcu. Może przekonam Cię też, że właściciele psów nie są wariatami, których należy izolować od "normalnej" reszty społeczeństwa.

Ale jeśli Szanowny Urzędniku uwielbiasz zakazy, to wiesz co? Ja Ci podpowiem. Należy zakazać wstępu do parku kobietom w szpilkach (nie daj Boże poryją te świeżutkie, zrewitalizowane ścieżki). I młodzieży w glanach (zadepczą wszystko jak nic). Rowery oczywiście też odpadają. I staruszki z laseczkami. Dzieci naturalnie też (hałasują, biegają, kaczki wszystkie wypłoszą)... A tak właściwie, to co będziesz się Drogi Urzędniku ograniczał! Niech zakaz będzie całkowity! Park tylko dla Parku, Ogród dla Ogrodu. Koniec. Kropka.

W sprawie projektu zasad korzystania z Ogrodu Krasińskich trwają konsultacje. Każdy może wziąć w nich udział:KONSULTACJE SPOŁECZNE

Katarzyna Świerczyńska
fot. Iwona Stepajtis, zwierzakompstryk.pl 

>>>ZOBACZ TAKŻE:
Co ma sanepid do psa w restauracji

AKTUALNOŚCI: Narysuj Miśka!

$
0
0

Razem z grupą psich blogerów DogBlog oraz Służewskim Domem Kultury zapraszam najmłodszych do udziału w konkursie plastycznym z okazji Dnia Kundelka. Prace można wysyłać do 21 listopada.

"Narysuj Miśka" - to tytuł naszego konkursu. Bo chodzi właśnie o to, żeby narysować psa o imieniu Misiek. Jak wygląda? O tym zdecydują dzieci - uczestnicy konkursu.

Misiek to bohater bajki napisanej przez psycholog Anitę Janeczek-Romanowską z grupy DogBlog, autorkę bloga 3pluspies
Oto jej zapowiedź: 

Misiek nie jest ani wysoki, ani niski. Nikt nie wie, ile ma lat, ani dlaczego trafił do schroniska dla bezdomnych zwierząt. Nie przyciąga ludzi swoją urodą. Mówią o nim, że jest taki zwyczajny. Na stronie internetowej schroniska można przeczytać tylko kilka słów o Miśku: spokojny, bezproblemowy, lubi dzieci. Ot, nic specjalnego, ktoś by pomyślał. Jednak znaleźli się ludzie, którzy zapragnęli go przygarnąć... Tak zaczęła się wspaniała przygoda psa ze schroniska. 

Aby wziąć udział w konkursie trzeba po prostu narysować bohatera bajki i dostarczyć prace do Służewskiego Domu Kultury do poniedziałku 21 października. Konkurs przeznaczony jest dla przedszkolaków i uczniów klas 0-3 szkół podstawowych. Szczegółowy regulamin konkursu i wszystkie potrzebne informacje znajdziecie TU.

Premiera bajki i ogłoszenie konkursu zaplanowaliśmy na 26 października w Służewskim Domu Kultury. Tego dnia odbędzie się tam także Kiermasz Rękodzieła, będziemy też zbierać pieniądze i dary dla psów z Krzykosów, które są pod opieką Fundacji Przyjaciele Czterech Łap. Dlaczego akurat dla nich? Bo jednym z "krzykosiaków" jest nasz dogblogowy Fado z Psi Wędrówek. 

Viewing all 79 articles
Browse latest View live